Chwil
kilka jeno zajęło królowej przekazanie ostatnich poleceń Indze,
duńskiej piastunce jej córek, przywdzianie męskiego stroju,
przeszywnicy oraz prześwietnie wykonanej kolczej. Miecz prosty,
normański w pochwie do pasa przytroczyła, obok sztylet dopinając i
z hełmem takoż normańskim, okularowym w dłoni, ze stopni na
dziedziniec już do wojów swych zbiegała. Solv, woj stary
podprowadził jej wierzchowca, którego zwinnie dosiadła. Na
palatium się nie oglądając, rumaka spięła i gwizdem przeciągłym
tak jego, jak drużynę całą z Ragnarem na czele, do jazdy
poderwała. Nie minęło chwil kilka, gdy już ku końskim grzywom
się schylając ze świstem i tętentem przez bramę grodową
przemknęli, na balach mostu kopytami łomocząc, płaszczami
rozpostartymi na wietrze łopocząc, iście jak stado widm lub
upiorów na krwawy żer pędzących. Burzowe niebo rozświetliła
błyskawica. Sidor szykował się do bitwy, sprzyjał
oddziałowi, ale to Thor wysłał ich w bój. Daleko w
tyle, w głębi grodu, z kilku gardeł dobył się oddech ulgi.
***
Most
na Warcie pokonawszy, groblą usypaną między bagnami dwóch jej
dopływów: Strugi i Bogdanki przemknęli i na trakt wiodący do
Lubuszy się skierowali. Porzucili go jednak rychło, na rozwidleniu
skręcając ku południu na trakt krośnieński. Co prawda rozważała
Sygryda nadłożenie drogi i odbicie na południe dopiero w
Międzyrzeczu, gdzie przeprawa przez rzekę Obrę była łatwiejszą,
z uwagi na most solidny, tamże pobudowany, uznała jednak, że czasu
szkoda. Jeśli bowiem nawet odszukanie i sforsowanie starego brodu
pod wsią Zbąszyń zajęłoby im wiele czasu i sił, to i tak dotrą
przecie do Krosna niepomiernie szybciej. Zresztą, zawsze przecież
można było jakichś wieśniaków o wskazanie brodu wymęczyć, a
drużynie trochę rozrywki nie zawadzi. Wyruszyli przed świtem
jeszcze, gdyż liczyła się każda chwila. Każde pół dnia
opóźnienia bowiem zmniejszało efekt zaskoczenia i czas Niemcom
dawało na przygotowanie do odparcia ataku. Wjechawszy jednak na
trakt do Krosna, zwolnili, z galopu w kłus przechodząc, by koni
zbytnio nie umęczyć, które przecie w drodze dalekiej i bitwach im
miały służyć.
Gdy
tedy zwolnili, mieli już woje jaką taką możliwość słów paru
zamienienia, których to strzępy do uszu królowej dolatywały.
Część zatem rozważała, skąd tak nagły wyjazd i pośpiech po
tylu dniach bezczynności, inni z kolei trasę i cel wyprawy
usiłowali odgadnąć, zakłady stawiając, czy idzie o Niemców czy
też o Czechy, co z wyboru traktu wcale nie było jeszcze oczywistym.
Jarl Ragnar u boku Świętosławy jechał, milczący i zacięty, z
boku gdzieś powiewał krwistej barwy szalik Ottara Torfsena, który
mu kościanym szydłem matka wykonała, z cichego szumu głosów z
tyłu wybijały się głupkowate przechwałki Toke Teitsena oraz
dźwięczny głos skalda Thorkella Ulfsona, który już nawet poemat
jakiś zdążył zanucić. Sygryda świadomą była, że kawalkadę
jej przeszło setki zbrojnych zamyka trzech wojów, na których w
niejednej już wyprawie liczyć mogła, to jest Gest Geirsen oraz
złotowłosi bracia Odd i Oddi Ragisenowie, zwiadowcy niezrównani.
Nawet i oni jednak, szła o zakład, w głowę zachodzili nad celem i
rodzajem wyprawy. Czas był najwyższy wątpliwości rozwiać.
Ledwie
skwarne południe minęło, na horyzoncie wpierw pojawiły się
olsze, wierzby i wiązy, zwykle łęgi nadrzeczne porastające, a
powietrze stało się lżejsze jakby i świeższe. Następnie wśród
nadrzecznych zarośli zamajaczyły strzechy chat i kleci prymitywnych
wsi Zbąszyń, w okolicy to której stary bród na Obrze miał się
znajdować. Długich poszukiwań i mozolnego badania dna mulistego w
rzece mętnej i w wiry obfitej lepiej było uniknąć, toteż,
Świętosława kopyta wierzchowca w brzeg rzeki wryła, z wysokości
siodła za wieśniakiem jakimś się rozglądając, który by bród
im mógł wskazać. W ostateczności przecie, poddani jej brata tu
zamieszkiwali. Rozejrzała się raz. I drugi. Nadaremnie.
Wieś
była iście, jak wymarła, ni żywej duszy w obejściach nie było.
O zamieszkałości jej świadczyły jedynie narzędzia, ba, garnki
gliniane nawet, w pośpiechu widać wielkim porzucone oraz świnie,
kury i inwentarz inszy, którego snadź złapać i z sobą unieść
nie zdołano lub zapomniano. Piastówna, z konia na nawis nad rzeką
trawiasty zeskakując i wodze jego Solvowi rzucając, ku wojów swych
osłupieniu, zaniosła się śmiechem głośnym, długim i wcale nie
skrywanym. No tak, przecie na ubitym trakcie kopyta ich koni dudniące
słychać już we wsi było z odległości dobrych kilku stajań. Nie
dziwota, że chłopi, którym konny i zbrojny oddział tylko z
groźnymi a wymagającymi panami albo z najazdem obcym mógł się
kojarzyć, a tak czy inaczej z obiciem tęgim i rabunkiem, do lasu i
w chaszcze nadrzeczne pouciekali z tym się ukryć, co kto w rękach
miał. Tak czy inaczej, na popas stanąć trzeba było, koniom dać
paszy i wytchnienia, a ludziom strawy. I informacji.
-
Ragnar – rzekła, gdy się już uspokoiła – niech no tam który
skoczy między te klecie i budy, wieśniaków jakichś poszukać.
Trzeba języka zaciągnąć, niechby bród wskazali i strawy nam
jakiej uwarzyli. Tylko im tych języków nie ucinać ani nie wyrywać,
bo nic nam już wtedy nie powiedzą. I poza wszystkim, jednak to piastowscy poddani. A ty do mnie, o tam, pod tą gruszę. Ottara i
Gesta weź z sobą.
***
Hełm
zdjąwszy i miecz odpasawszy, przysiadła królowa w cieniu
rozłożystej gruszy na niewielkim pagórku, jak raz w środku wsi.
Przy niej przysiedli jarl Ragnar z Ottarem Torfsenem i Gestem
Geirsen, których bezpośrednimi dowódcami uczynił nad dwoma
hufcami, na jakie drużynę podzielił. Mężczyźni, przed słońcem
powieki mrużąc, przypatrywali się liniom tajemniczym, figurom i
znakom, które królowa, mówiąc, na piasku sztychem swego miecza
kreśliła. Gdzieś z oddali dochodziły pokrzykiwania i nawoływanie
wojów, którzy w poszukiwaniu wieśniaków chałupy przetrząsali,
gdakanie kur, pochrumkiwania świń.
-
Tutaj jest morze i Jomsborg w ujściu Odry. Tu biegnie rzeka Odra,
którą żeśmy płynęli, tu dopływ jej, Warta, o tu – dźgnęła
piasek – Poznań nad nią leży. Stądeśmy wyruszyli, traktem
wpierw na zachód później na południe. Tu jesteśmy. O tu, we
wioszczynie nad rzeką Obrą, która do Warty wpada. Tutaj ją
przejść musimy, na drugim brzegu trakt odnajdziemy i dalej nim na
Krosno pojedziemy. Nie wyszczerzaj mi się, Torfsen, tego grodu nie
złupimy, poczekać musisz ze zbieraniem na posag swojej panny. To
gród nasz. Znaczy, Bolesława. Graniczny. Leży na drugim już
brzegu rzeki Odry, tak tej samej Odry, którą żeśmy na drakkarach
płynęli i mostu na niej strzeże. Na zachód od Krosna ziemie
Marchii Łużyckiej się już rozpościerają, w te wejdziemy, dalej
na zachód prąc. Teraz uważajcie. Rycerstwo tam po grodach
większością niemieckie, ale ludność we wsiach i na podgrodziach
słowiańska. Po mowie ich łacno rozpoznacie, Niemców mowę wielu z
drużyny zna, a i Słowian kilku. Rycerstwu niemieckiemu miecza i
topora nie szczędzić, im więcej krwi im utoczymy, tym lepiej. Ale
wieśniaków, rzemieślników, kmieci oszczędzać w miarę
możliwości. Bo raz, że poddanymi brata mego zostaną, więc lepiej
by w dobrej nas zachowali pamięci. Dwa, że Słowianie to są,
jednej prawie z Polanami krwi, i sami oni Niemców nie bardzo
kochają. Może i tak być, że nas wspomagać zechcą, już to
spyżą, już to bramy grodowej potajemnym odemknięciem. Więcej
nawet, może i tak być, że i z niemieckich rycerzy który nas z
otwartymi powita ramionami, bo ma Bolko i tam stronników. Takich
majątku i gardeł też nie tykać. Hasłem, jeśli do tego
przyjdzie, jest „Akwizgran”. Zapamiętacie? „Akwizgran” który
Niemiec krzyknie w polu czy w bitwie, znaczy: swój. Tak tedy
stopniowo przez Łużyce przejdziem, grody większe, które zdobyć
nam trzeba, a z którymi problem być może to Niemcza i Lubusza –
znów piasek dźgnęła w miejscach odpowiednich sztychem miecza. –
Pytania do tego, com rzekła, macie jakie? – spytała, po zaufanych
i doświadczonych wojach swych wodząc wzrokiem.
Ragnar
milczał, oczy szaleństwem przekrwione w piasek wbijając, jakby tę
mapę prowizoryczną chciał w pamięci sobie wyryć. Ottar i Gest
popatrywali niepewnie to na niego, to na siebie nawzajem, to w końcu
na królową.
-
Najjaśniejsza pani – po chwili zapytał Torfsen – raptem nas
setka z okładem niewielkim. Jakże nam samym zająć całą marchię?
Sygryda
westchnęła, jakby się pytania takiego właśnie spodziewała.
Uśmiechnęła się uśmiechem pobłażliwym, acz zimnym, bez cienia
wesołości. Gdyby nie znała Ottara Torfsena, dowódcy hufca
przedniego, może i zarzuciłaby mu tchórzostwo. Znała go jednak,
wiedziała więc, że pytanie nie jest wyrazem lęku, lecz rozwagi.
-
Właśnie tak, że nie z całą marchii ludnością przyjdzie nam
walczyć i tę pacyfikować, ale z nielicznymi i pozamykanymi w
odciętych od świata gródkach rycerzykami. Właśnie tak, że liczę
na ludności wsparcie lub chociaż bierność. I zaskoczenie. Owszem,
ubijając margrabię Ekkeharda, musiał Henryk bawarski mieć już
plan obrony. Wiedział bowiem, że Bolko ledwie usłyszy, od razu
wyruszy. Ale tego, że oddział taki jak nasz, właśnie przez
liczebność bardziej od całego wojska zwrotny i szybki już w dzień
jeden i pół nocy dojdzie na granicę, tego się spodziewać nie
mógł. Dlatego i chciałam od razu, przed świtem wyruszyć, nim
szpiedzy się pobudzą i wieści poślą. Tedy liczę, że od Krosna
na granicy do Niemczy, przypominam, o tutaj, nad rzeką Nysą,
przejedziemy przez połowę Łużyc jak nóż rozgrzany przez faskę
masła. Tnąc, paląc, grabiąc i gwałcąc. W dowolnej kolejności.
– Znad piaskowej mapy oczy uniosła, po Duńczykach swoich wodząc,
czy już wszystko jasne.
-
Dlaczego „Akwizgran”? – spytał lakonicznie Gest Geirsen,
dowódca hufca tylnego, gdy nań wzrok Sygrydy padł. Królowa
uśmiechnęła się szeroko.
-
Pamiętacie młodego cesarza Ottona, trzeciego tego imienia? Tegoż
samego, co w końcu stycznia żywota dokonał. Młody to był człek
i od maleńkości bajkami a poematami żywiony. Bajkę tedy sobie
uroił, o zjednoczonej Europie, o zjednoczonym a szlachetnym i
pięknym cesarstwie, w którym Germania, Roma i Galia do serca
przytulą Sclavinię, znaczy nas, słowiańskie wszystkie ziemie pod
polańskim przewodnictwem, i razem we cztery, prowincje te na równi,
w zgodzie i pokoju z sobą żyć będą. Problem Ottona, trzeciego
tego imienia, nie polegał wcale na tym, że zamiast trzeźwo patrzeć
na świat, w którym mu żyć przyszło, w bajkę tę uwierzył.
Polegał na tym, że nie wierzył w nią nikt inny. A wiecie co jest
najsmutniejsze? – Wszyscy trzej woje jak jeden mąż pokręcili
przecząco głowami. – Że gdyby go nie otruto, to kto wie, czy by
mu się to i nie udało. Miał jednak w kilku niemieckich książątkach
i możnych oddanych stronników, ot, choćby w Ekkehardzie i
Guncelinie, choćby w Richterze von Görzen, któregoście w Poznaniu
widzieli. Z bratem moim zaprzyjaźnił się. To wiecie, że dwa roki
temu do Gniezna do Bolka przyjechał, że mu Bolko trzystu zbrojnych
na wyprawę italską dał, w tym też i setka naszych Duńczyków
była. I że go wielce Otto cenił, że w testamencie swoim Bolka
dziedzicem po sobie na wszystkich ziemiach na wschód od rzeki Łaby
ustanowił. Znaczy, na wszystkich słowiańskich ziemiach, iście
Sclavinia jak na obrazku malowana. I że mu diadem własny, cesarski
na głowę w Gnieźnie włożył. Jeżeli to koronacją królewską
nie jest, to na bogów, nie wiem, co nią jest. I całkiem nie wiem,
czemu ten papa rzymski, który nad całym chrześcijaństwem stoi,
uznać tego nie chce. Musi, przez Niemców przekupiony. Ale do
rzeczy. Znaczy, do Akwizgranu. Akwizgran miasto jest to na granicy
ziem niemieckich i frankijskich. Tamże w grobowcu pięknym pochowany
jest ten dawny Franków król, Karol, którego zwą Wielkim. Na jego
wzór Otto chciał władać i panować. Dlatego też pojechał tam i
grobowiec Karola otworzył, dwie rzeczy zeń wyjął. Koronę i tron
złocony. Koronę na swoje skronie włożył i w niej chciał być
pochowanym, czy tak uczyniono, wątpię. Tedy i pewnie nie wiadomo,
gdzie ona teraz. A tron w sali głównej palatium poznańskiego
mogliście oglądać. Tak, ten sam. Tron Karola zwanego Wielkim, Otto
trzeci Bolesławowi podarował, który mu w wycieczce do Akwizgranu
towarzyszył. Tam też Bolka tyczące punkty testamentu spisał. Tam
obecni Ottonowi rycerze punkty te zatwierdzili i dopełnić ich
przysięgali przed Ottonem i przed Bolkiem. Dla nich Bolko jest
Ottona prawym dziedzicem i dlatego to właśnie „Akwizgran”
hasłem ich rozpoznawczym został.
Woje
słuchali w milczeniu, skupieni. Gdy zaś skończyła, głowami
skinęli na znak, że pytań już więcej nie mają.
-
Dobrze tedy – podjęła królowa – wróćmy do planu. Bolko o
świcie powinien był ze swoją drużyną ruszyć. Ale Polan znając
to myślę, że jeśli teraz koło południa wyrusza, to i tak
sukces. – Drwiące uśmiechy Duńczyków zignorowała. – Bolko na
południe pójdzie, traktem na Głogów i Bolesławiec, który jest
jego grodem granicznym nad rzeką Bóbr, co także do Odry wpada. Tam
się przeprawi i na ziemie Milczan wejdzie. Oporu żadnego tam
napotkać nie powinien, bo całkiem słowiańskie są to ziemie, a
nawet jeśli niemieckich rycerzy tam uświadczysz, to i tak ze
Słowianami trzymają. Co więcej, nim je Niemcy zagarnęli, Milsko
do ojca Emnildy, należało. Tym to sposobem myślę, że całkiem
pokojowo zajmując grody Zgorzelec i Budziszyn, przejdzie Bolko przez
Milsko, całkiem je sobie podporządkowując. On się w bratniej krwi
poddanych przyszłych nie unurza, a my będziemy mieć zabawy więcej
na Łużycach. Tak więc – mówiąc Sygryda znów mieczem na piasku
linie marszu i natarcia rysowała – dwoma zagonami na zachód prąc,
gród Miśnia, niemiecki już całkiem, stolicę marchii i
biskupstwa, weźmiemy w kleszcze i pod jej murami się zejdziem.
Miśnię zdobywszy – uśmiech nie mniej drapieżny, niż trzech
Duńczyków, oblicze jej wykrzywił – dalej ruszymy, na grody
Merseburg i Kwedlinburg. Pod Kwedlinburgiem ziemie to już
saksońskie, wrogie, a oba grody duże i mocne. O ile pod
Merseburgiem nad rzeką Salą także osady słowiańskie spotkać
jeszcze można, o tyle dalej już nie. I tu nas myślę w końcu
zatrzymają. Może Merseburg da się i szturmem wziąć, co by dobrym
było, ale nie sądzę, byśmy pod Kwedlinburg podejść zdołali.
Gdyby jeszcze gdzie się Niemcom drugi front otworzył… W Italii
buntowniczej, albo na północy, od naszych granic. Ale teraz na
Swena liczyć nie ma co, a i patrzeć trzeba, by Wieleci, zawsze
skorzy przeciw Polanom wystąpić, drugiego frontu nam gdzie na Odrze
nie zrobili. Pytania?
-
Jedno, najjaśniejsza pani – odważył się znów Ottar. –
Dlaczego ten… Człowiek twój, Zbyszko, z nami nie ruszył?
Królowej
nie umknął błysk jakiś w przekrwionym oku Ragnara.
-
On z bratem moim wyruszy i na Hermana z Miśni, syna Ekkeharda
zamordowanego, będzie miał baczenie. Bo też nie wiem, co też
młody margrabic zamyśla, a zdaje się ambitnym być. A ambitny
sprzymierzeniec, to gorzej, jak wróg. To raz. Dwa, że potrzeba mi
wieści ciągłych a pewnych z pochodu Bolka i takie tylko od Zbyszka
dostać będę mogła. Trzy, myślę, że Bolko, którego walki
raczej w Milsku nie zatrzymają jak nas na Łużycach, szybciej pod
Miśnią stanie. Zbyszko talenty i możliwości ma różne, do grodu
swoim jakimś sposobem wejść może, a tam mu rozkazałam odszukać
zamachowców, którzy margrabiego Ekkeharda zamordowali.
-
Odszukać… I? – wpadł jej w słowo Gest. Uśmiech Świętosławy
był uśmiechem wilczycy, która zemstę na myśliwym natrętnym
obmyśla.
-
I przykład dać. Nic tak dobrze nie otwiera bram obleganych grodów,
jak przykład. Przykładu grozy nam trzeba.
***
Woj
Hall Hallgrimsen pokazał naostrzony topór zagonionemu w kąt
zabudowań chłopu. Wieśniak zacisnął powieki, drżącymi rękoma
zasłaniając się przed zbliżającym cięciem. Woj uśmiechnął
się szeroko, zanosząc się bezdusznym śmiechem.
-
Gadaj no, prędziuchno, gdzie twoja kobiecina – woj sylabizował po
słowiańsku, ani na krok od wieśniaka nie odchodząc. – Moja pani
na posiłek czeka, a dowódca jasno przykazał jak należy jej
gościnę załatwić.
Nastała
cisza, przerywana jedynie spazmatycznymi oddechami ofiary.
-
Ja, ja... – wyjąkał chłop, wolniutko z ziemi się zbierając. –
Do chałupy tędy. Jagna, żona moja, już po świniaka pobiegła
pewno. Wołaj kogo trzeba, chleba wam nakroję...
Ragnar
omiótł wzrokiem wymarłą wioskę, razem ze swymi podkomendnymi na
królową u wejścia do chałupy czekając. Wtem między stodołami
dał się zauważyć ruch, czyjś skarlały cień ukrywał się wśród
desek, rozrzuconych u wyjścia z zagrody.
-
Solv – wezwał woja, któremu ufał i którego do najczarniejszych
tylko zadań posyłał. – Widzisz ten cień, co się u wrót
stodoły kuli?
Wezwany
woj przytaknął.
-
Postaraj się, żeby wskazał ci drogę przez bród. I bacz – tutaj
jarl znacząco spojrzał na drużynnika – by nie zajęło ci to
zbyt wiele czasu.
Nim
Solv powrócił, wlokąc za sobą drugiego wieśniaka, z chałupy
roznosił się już smakowity zapach czegoś rozkosznie miłego,
ciepłego, domowego i przytulnego. Czegoś, co twardym i w bojach
zaprawionym duńskim wojom przywodziło przed oczy obrazy: jednym
słodkiego dzieciństwa spędzonego w halli nad fiordem, innym
stęsknionej matki witającej w progu dzielnego wojaka po pierwszej
wyprawie, jeszcze innym baraszkującego na kolanach, a dawno
utraconego potomstwa. Słowem, z chałupy zapachniało smażonymi na
smalcu wieprzowymi okrawkami, duszoną z grzybami kapustą i ciepłym
chlebem. Wiejska kobiecina z pomocą męża i prawie tuzina
umorusanych dzieciaków, które w końcu z dziecięcej ciekawości
powychodziły z kryjówek, dwoiła się i troiła, nakładając jadło
do popękanych i szczerbatych mis i roznosząc wojom. Widok ten w
końcu nawet odporną na wszelkie obrazy i sentymenty Świętosławę
skłonił do odegrania tym razem roli pani dobrej i łaskawej i
zamiast wieśniaków skląć swojsko a siarczyście, w języku Polan,
albo i kopniakami poczęstować, sięgnęła do zawieszonego u pasa
mieszka, wydobyła z niego dwa srebrne Bolesławowe denary i rzuciła
kobiecie. W końcu nakarmienie przeszło setki wojów nie było taką
lekką sprawą. Kobiecina niemal się rozpłakała, zamlaskała
niezgrabne jakieś podziękowania, pokraśniała jak małe słoneczko,
po czym zaczęła nakładać jeszcze więcej i jeszcze szybciej,
mamrocząc błogosławieństwa i modlitwy za „jasnom paniom”,
mieszając przy tym dokumentnie świętych pańskich i dawnych,
odwiecznych bogów w zupełnie dowolnej kolejności.
Królowa
nie dała jednak swej drużynie wypoczywać długo. Ledwie podjedli,
już nakazała siodłać z powrotem konie i przyprowadzić sobie
owego wieśniaka, który bród miał wskazać. Chłopina trzęsąc
się jak osika w żelaznym uścisku Solva, wskazywał ręką bród
jako miejsce nieco powyżej wsi i instruował przy tym, w którym
miejscu na wir można natrafić, w którym na mulistą studnię w
dnie, a w którym na utopca, który pewnikiem nieostrożnego woja
wciągnie w głębinę razem z koniem. Świętosława uśmiechnęła
się nieznacznie, wiedząc, że kilku wojów zrozumiało, a co jak
co, przesądni byli. Ten i ów ukradkiem, by nie narażać się na
drwiny towarzyszy i gniew Ragnara, uczynił znak krzyża, ten i ów
szeptem wezwał ochrony Aegira i Ran.
W
końcu drużynnicy, za królową i jarlem, wparli wierzchowce w wodę.
Nurt, początkowo słaby, przybrał na sile już gdy przebrnęli
jedną trzecią, co w połączeniu z mulistym, gliniastym i miękkim
dnem sprawiało, że przeprawa nie była najłatwiejszą, mimo że w
najgłębszym miejscu woda ledwie sięgała końskich brzuchów.
Czując zresztą bliski brzeg, konie zachrapały radośnie i z
grząskiego dna, w którym zapadały się ich kopyta, wydarły na
suchy, żwirowy brzeg po drugiej stronie. Fakt, że żaden utopiec
nie skusił się na żadnego z wojów i ich koni mógł świadczyć
albo o braku utopców w Obrze, albo o tym, że nawet utopce wolały
nie zadzierać z duńską drużyną Sygrydy Storrady.
Wysłani
przodem bracia Odd i Oddi po kilku chwilach bez trudu odnaleźli
trakt i wnet drużyna gnała znów wyciągniętym kłusem w stronę
Krosna.
~~~
Nota
napisana z pomocą Ragnara.
Uwaga
ogólna nr 1: trasa oddziałów Bolesława (Poznań - Głogów -
Bolesławiec - Budziszyn - Miśnia - rzeka Sala i pola pod
Merseburgiem) jest historyczna i udokumentowana w źródłach. Trasa
oddziału Sygrydy (Poznań - Zbąszyń - Krosno – Niemcza –
Lubusza – Strzała – Miśnia) jest moją hipotezą, w której
pewnymi i udokumentowanymi faktami jest zdobycie Strzały i
koncentracja oddziałów pod Miśnią.
Uwaga
ogólna nr 2: zachęcam do spojrzenia
sobie na mapkę Wielkopolski i pogranicza polsko-niemieckiego.
Uwaga
szczególna: wiem, że w pewnym momencie popełniłam w tekście
anachronizm (Świętosława raczej nie mogła używać pojęcia
Europy, które my znamy ;) i którym my się posługujemy), ale jest
to zabieg świadomy i celowy. Nie mogłam się powstrzymać xD.
Staje
(lub stajanie) – dawna jednostka długości (czy raczej
odległości). W różnych okresach, miejscach funkcjonowały różne
przeliczniki. Ja przyjmuję, że będę się posługiwać tzw.
stajaniem staropolskim, które wynosiło ok. 134 m.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz