Zmierzchało.
Polański gród pustoszał. Okoliczna ludność zabarykadowała się
w kątach swoich podupadających domostw, rzekając poplątane
modlitwy ni to do Jezu Krysta, ni do starych bóstw, przez ogień i
chrzcielnicę wypartych. Księża i zakonnicy odprawili widowiskowe
pokazy praktyk postnych, oddając ku opiece boskiej wieczór
nastały. Zaś drużyna Najjaśniejszej, rozsypana jeszcze
po pobliskich karczmach, powolnie acz konsekwentnie zmierzać
poczynała ku bramie chrześcijańskiego kościoła, by w spokoju, a
przynajmniej w ciszy, wysłuchać najświeższych rozkazów. W
obliczu pojedynczych śmiechów, okrzyków i pijanych śpiewów kilku
ostatnich żebraków przebiegło przez owalny plac, umykając przed
nadciągającą duńską drużyną, która najzupełniej w świecie
była do cna zalana. W ciałach drużynników krążył miast krwi
jeno słodkawy miód zmieszany z chmielną popitką.
Oczywiście
spotkanie oddziału nie zamierzało korzystać z wyświęconych
posadzek chrześcijańskiego sanktuarium. Można by nawet pokusić
się o stwierdzenie, że każdy z wojów wchodzących w skład
drużyny był przekonany o tym, że żaden ksiądz nie zezwoliłby
nawet na otwarcie drzwi przed upitą drużyną, obawiając się jeśli
nie tyle rabunku, to na pewno grzesznej duszy dowódcy, który
barbarzyńskimi praktykami oburzał wszystkich, prócz duńskiej
królowej, a na ostatnie wyskoki wojów jawnie zezwalał.
Ragnar
z zadowoleniem opuścił miejsce obserwacji, przekonany, że każdy z
drużynników stawi się dzisiejszym wieczorem na placu, by go
wysłuchać. Wojowie nigdy nie zaprotestowali. Nigdy nie
wypowiedzieli też słowa skargi, gdy dręczył ich morderczymi
treningami. Byli doborowym oddziałem złożonym już nie z byle
wygnańców, ale z grupy doskonałych wojowników, do ostatniej
kropli krwi wiernych Najjaśniejszej. I za to ich cenił, o ile można
cenić koryto, z którego żrą świnie.
W
korytarzu zadudniły stawiane w pośpiechu kroki, to zapewne służba
kniazia umykała przed Zbychem, zmierzającym do komnat Królowej z
wieściami. Zatrzasnął okiennice swojej kwatery, zbierając ze
stołu nieodłączny element swego ekwipunku; wiekowe ostrze Eryka,
zwanego Krwawą Siekierą.
W
międzyczasie źrenica przystosowała się do ciemności.
W
przejściu nie spotkał żywej duszy, toteż droga do kwater
Najjaśniejszej zabrała mu kilka chwil. Zapukał lojalnie, czekając,
aż nerwowe rozmowy ucichną, a Najłaskawsza zezwoli mu przekroczyć
próg. I tak się stało. Królowa wejść mu zezwoliła, nie bacząc
na gniewne brata swego, który u niej gościł, spojrzenie oraz
zdumionego wojewody jego. Jarl ni spojrzenia ni słowa nie marnował,
by powitać polańskiego kniazia, jedynie po rozkazy przychodząc.
Stojgniew, człek duszy nadzwyczaj ciekawej, z rzadka krótkie,
zlęknione zerknięcia ryzykował, próbując nadzwyczaj nieudanie
zrozumować coś z dialogu między Królową, a jej sługą. O dziwo
nie pojął nawet przesłania, a co dopiero słów pojedynczych, w
przeklętej mowie duńskiej.
-
Rozkazów, Pani, oddział twój wyczekuje – wyrzekł krótko,
ogólnikowo, mając baczenie by żadne słowo nie dotarło do
nadstawionych uszu miejscowych, którym pomimo pozorów lojalności,
nie ufał. Wojna stała się faktem. Czeski szpieg Bolesława
przyniósł jasne nowiny, z których otwarcie wynikała potrzeba
zbrojnego konfliktu. W ciszy, nim kniaź o wydaniu rozkazu pomyśleć
zdołał, głos Sygrydy zadźwięczał, jak klinga miecza na podłogę
kamienną upadającego.
-
Ragnar, ludzi gotuj. Przy drakkarach jedynie niezbędną załogę
zostaw, z całą drużyną wyruszamy tej nocy jeszcze, przed świtem.
Gdy kniaź usta rozwarł, nim zdołał głosu dobyć, w słowiańskim
języku mu oznajmiła:
- My
wprost na zachód do Krosna, twojego grodu granicznego ruszym, a
stamtąd dalej na Niemczę i Lubuszę, Łużyce tym sposobem zajmiemy.
Ty od południa rusz, przez Bytom i gród twój drugi graniczny
Bolesławiec, na Milsko wkrocz, Zgorzelec i Budziszyn zajmiesz. Dawne
teścia twojego to ziemie i z otwartymi ramionami ludność cię tam
przyjmie, a na Łużycach opór większy będzie. Ty się w krwi
bratniej poddanych przyszłych mniej unużasz, a wojom moim krwi i
pożogi akurat trzeba. Tak dwoma zagonami mniejszym i większym.
Jednak
tego duński jarl nie usłyszał, a gdyby nawet wieść ta doszła do
uszu jego, niewiele by się stało, bowiem słów tylko kilka w tym
dziwnym, nieistotnym dlań języku, wypowiedzieć potrafił.
Tymczasem gdy Królowa tak do swego brata przemawiała, w spojrzeniu
wojewody dokonała się zaskakująca zmiana. Ciekawość ustąpiła
miejsca pewności, zaś wahanie czmychnęło przed zaskakującą
zawziętością. Jarl, szczerze rozbawiony tym nagłym hardego ducha
przebudzeniem, nie czekając na odpowiedź kniazia do swej
Pani się zwrócił.
-
Ludzie są już gotowi. Czekać im tylko na wezwanie przyszło.
-
Tedy oznajmij im, że wnet ruszamy. Jeno odzienie zmienię i kolczą
przybiorę. Konie już mogą siodłać. – Orzekła, a pewna
rozkazów swych wykonania, jako że nigdy nie bywało inaczej, nie
bacząc już na brata swego i jego z wojewodą rozmowę, do komnat
Ingi, duńskiej piastunki jej córek, poszła.
Kniaź
także przebudził się z zaskoczenia i wojewodzie swojemu rozkazy
wydał, by drużyna jego do wyruszenia o świcie była gotową.
Wtenczas i jarla w komnatach Najjaśniejszej nie było, gdyż
poznawszy zarządzenie, nie pozostawało mu nic innego, jak tylko
ogłosić nowinę znudzonej drużynie, do działań wojennych nawykłej
a nie w grodzie marnienia i miodu żłopania.
***
Wyszedłszy
na podwórze, a stamtąd na plac kościelny, samym swym pojawieniem
się spokój zaprowadził. Niecała setka chłopa, wsparta nawzajem,
do śpiewu i śmiechu nieskora, poczęła przybierać szereg
skupionych min w gamie od tych najgłupszych po te na pozór
najbardziej skupione. Gdzieniegdzie w zbiorowisku słyszeć się dało
przytłumiony szept, gorliwie pytający, czy to już pora porannego
treningu. Jarl pozwolił sobie na ostatni, złowrogi uśmiech, nim
nie podjął wyczekiwanej przemowy.
-
Czas macie do końca jutrzni. Przed laudą gotowi, to jest w pełnym
rynsztunku, trzeźwi i ... - Przez
oddział przeszedł pomruk wyrażający nieme zapytanie. Ragnar
zmrużył powieki, ostentacyjnie świdrując zgromadzenie. Zgodnie z
przewidywaniami jarla żaden z wojów nie odważył się go zadać,
toteż kontynuował nielitościwie. - ...
rozumujący stawiacie się na tym placu ponownie. Ruszamy przed ... - Na
twarzach drużynników wykwitły białe plamy sugerujące, że „gdyby
im się tak chciało, jak im się nie chce. To jeszcze przed nowenną
byliby już nie na granicy, ale jeszcze dalej.” - ...
prymą, trza nam wyprzedzić świtanie...
Między
kolejnymi częściami przemowy ktoś dołączył do oddziału,
starając się nie rzucać w oczy. I w tej chwili jarl zakończył
lakonicznym „można się rozejść”, świadom doskonale, że
jeśli doda coś jeszcze połowa zapomni początku, ćwiartka
postanowi postawić w końcu jakieś pytanie, a reszta i tak nie
wiedziała co się działo, a to trzeba nadrobić indywidualnymi
spotkaniami w grupie, nijak inaczej.
I
rzeczywiście. Nim Solv, mąż w latach podeszły, policzył
do pięciu po oddziale zostało tylko wspomnienie. Woj odetchnął z
ulgą, podchodząc niepewnym, spowolnionym przez kołyszące się
podłoże krokiem, do zamyślonego jarla.
-
Wybierz z oddziału kilku ludzi, żeby drakkarów pilnowali, kiedy na
wyprawę ruszymy. A skoro już jakich znajdziesz – głos Ragnara,
całkowicie wyprany z jakiejkolwiek emocji, metalicznie intonował
kolejne partie wypowiedzi, sprawiając, że stary woj momentalnie
oprzytomniał – to przyślij ich do mnie ze
spóźnialskim. Mam im do powierzenia pewne informacje.
-
Oczywiście. Myślę, że znalazłem odpowiednich kandydatów –
padła natychmiastowa odpowiedź. A później jarl pozostał na placu
sam, nawiedzany jedynie przez zbłąkane podmuchy, zwiastujące
nadchodzącą burzę. Na granicy nieboskłonu, w tle samotnej
błyskawicy, mignął nieduży zarys kruka, znikającego po
zachodniej stronie nieba.
To Sidor czuwał
nad swoim oddziałem.
***
Poranne
nabożeństwo odprawione dla kilku gości - mnichów, wbrew wielu
próbom odbyło się zgodnie ze zwyczajem, między drugą i trzecią
godziną po północy. Oddział skandynawskich wojów w milczeniu
zebrał się na placu, ignorując siekący bez chwili wytchnienia
deszcz, zasilający koryto pobliskiej rzeki, Cybiny. W grodzie
panował półmrok, rozświetlany jedynie przez połówkę księżyca,
leniwie wychylającą się zza chmur.
-
Solv, radziłbym pognać po wierzchowca Najjaśniejszej – ktoś
delikatnie zasugerował wojowi kolejne posunięcie. Za okiennicami
polańskiego grodu, w miejscach gdzie usytuowane były komnaty
duńskiej królowej, jeszcze przez chwilę błyskało światło,
umykające przez szczeliny w drewnianych ramach. Stary woj, przez
wszystkich w oddziale wykorzystywany do najczarniejszej roboty,
bezsprzecznie umknął do stajni, by na czas wykonać polecenie.
Wbrew zakładom zdążył, wyprzedzając nawet jarla Ragnara,
powracającego z rozmowy z osobnym oddziałem pozostającym w
grodzie.
Świętosława
zwinnie dosiadła podprowadzonego wierzchowca. Na palatium się nie
oglądając, rumaka spięła i gwizdem przeciągłym tak jego, jak
drużynę całą z Ragnarem na czele, do jazdy poderwała. Nie minęło
chwil kilka, gdy już ku końskim grzywom się schylając ze świstem
i tętentem przez bramę grodową przemknęli, na balach mostu
kopytami łomocząc, płaszczami rozpostartymi na wietrze łopocząc,
iście jak stado widm lub upiorów na krwawy żer pędzących.
Burzowe
niebo rozświetliła błyskawica. Sidor szykował
się do bitwy, sprzyjał oddziałowi, ale to Thor wysłał
ich w bój. Daleko w tyle, w głębi grodu, z kilku gardeł dobył
się oddech ulgi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz