Radochna
biegła bez opamiętania zimnymi, skrytymi w półmroku korytarzami
książęcego pallatium. Nie zatrzymała się, gdy matka, którą
minęła przy wejściu do pomieszczeń służby, zawołała ją po
imieniu. Nie zatrzymała się, gdy z rozpędem wpadła na spieszącego
do komnat możnych sługę, potrąconemu wypadły na posadzkę
niesione misy z jedzeniem, potoczyły się z brzękiem po kamieniach,
rozchlapując dookoła gęsty mięsny sos. Nie zatrzymywała się,
gdy strażnicy, których mijała tym więcej, im dalej w „pańską”
część budynku się zagłębiała, wykrzykiwali pytania i usiłowali
zagrodzić jej drogę. Wiedziała, że nie ma czasu do stracenia, że
liczy się każda chwila. Że kiedy książę już wyda wyrok, nawet
wstawiennictwo książęcego gościa, dziedzica miśnieńskiego
Hermana, może nie wystarczyć. Pomóc mogła tylko jej pani,
księżna.
Pędem
wpadła do komnaty. Co prawda miała nadzieję, że kneźna Emnilda
będzie sama, ale teraz nie miało to już znaczenia, dziewczyna była
bowiem świadoma, że czas biegnie nieubłaganie. Zignorowała więc
fakt, że rozmawiając o czymś, na drugim rzeźbionym krześle obok
księżnej siedziała książęca siostra, królowa duńska,
Świętosława, w cieniu zaś, za oparciem jej krzesła, oparty o
ścianę stał ten straszny Duńczyk o wyglądzie szaleńca. Radochna
nie umiałaby określić, kogo z całej trójki: duńskiej królowej
czy któregoś z jej dwóch zaufanych, przybocznych ludzi boi się
najbardziej. I surowa, twarda królowa wzbudzała w niej lęk, i ten
Polanin, który jej służył i ten właśnie Duńczyk, zwany jarlem
Ragnarem. Słyszała, jak mówiono o nich obu, że na zmianę cały
czas strzegą bezpieczeństwa swojej pani, nie odstępując jej na
krok. Słyszała, jak mówiono, że obaj nie zawahali się grozić
bronią samemu księciu Bolesławowi, gdy się z siostrą
posprzeczał. Widziała, jak Duńczyk na placu ćwiczył w walce jej
drużynę, przekrwionymi oczami śledząc ruchy każdego woja i
świdrując wzrokiem każdego przechodnia. Widziała, jak ten
Polanin, Zbyszko, starał się pozyskać życzliwość i zaufanie
Hermana z Miśni, ale zarazem spojrzenie miał jakieś złe, a jego
ręka zastanawiająco często błądziła przy sztylecie. Królowa
Sygryda zaś wzbudzała w Radochnie całą gamę uczuć, od
chorobliwego podziwu, przez zazdrość i niechęć, po paniczny
niemal lęk. Teraz jednak nie miało to znaczenia.
Dziewczyna
przypadła do krzesła księżnej Emnildy, niezgrabnym ruchem
odszukała w fałdach sukni jej dłoń i pocałowała ją pokornie.
Gdy kneźna, zawstydzona gestem, obruszyła się, Radochna odważyła
się spojrzeć na twarz swojej pani, i w końcu, wreszcie, wybuchnąć
wstrzymywanym, nerwowym szlochem.
-
Łaski, pani, łaski…
-
Łaski? – Zdziwiła się księżna – A co takiego zrobiłaś,
dziewczyno?
-
Nie dla mnie, pani…
***
Radochna
liczyła sobie coś koło piętnastu wiosen, wiek najwłaściwszy do
wyjścia za mąż i miała wielką na to ochotę. Zresztą, już
nawet młodsze od niej przyjaciółki miały mężów, a czasem nawet
dzieci. Co prawda, przez kilka lat jeszcze nijak nie mogłaby
uchodzić za starą pannę, ale nie zmieniało to faktu, że
dziewczynie się do zamążpójścia spieszyło. Tym bardziej, że
Sambor, młody woj z książęcej drużyny okazywał jej wiele
zainteresowania. Co prawda, odkąd polańscy książęta przyjęli
wiarę w niemieckiego boga, świętowanie Nocy Kupały, na której
dawniej młodzi dobierali się w pary, było zakazane a nawet karane,
jednak młodzież poznańskiego podgrodzia i okolicznych wsi letnie
święto miłości i młodości i tak co roku obchodziła, mniej lub
bardziej tradycyjnie. I nawet książę Bolesław, surowo
przestrzegający chrześcijańskich praw, w tej materii nie był
przesadnie rygorystyczny. I to właśnie na zeszłorocznej Kupale
zeszły się drogi dwojga młodych, Sambor upatrzył sobie właśnie
ciemnowłosą Radochnę do zabawy, a Radochna się bynajmniej nie
opierała. Tym bardziej, że młodzieniec zamierzał się o nią ojcu
oświadczyć. Problem polegał jednak na tym, że młody woj, jak
większość książęcych drużynników, nie miał rodziny, a na
własną rękę nie miał jeszcze okazji dosłużyć się ziemi ani
majątku. Tymczasem Doman, ojciec Radochny, jeden z rzeszy komorników
książęcych, miał nadzieję i ambicję dobrze i bogato wydać
jedynaczkę za mąż. Sambor ociągał się więc z oświadczynami do
momentu, gdy będzie się już mógł pochwalić bitewnymi zasługami
i książęcą łaską, a nie chcąc zostać odtrącony przez
potencjalnego teścia jako ubogi przybłęda, którym w istocie był.
Sprawiało to jednak, że Radochna była coraz bardziej niespokojna i
niecierpliwa i czuła się coraz bardziej nieszczęśliwą. Kielich
goryczy przelał się, gdy dodatkowo jeszcze książę odesłał
oddział Sambora do grodu Cedynia, nad granicę, zapewne w ramach
przygotowań do wojny. Do problemów dwojga młodych dołączyła
zatem jeszcze rozłąka i tęsknota.
Tymczasem
w grodzie nadal przebywał narzeczony kniaziówny Regelindy, Herman z
Miśni, z dwoma towarzyszami, którzy przybyli z nim oraz innymi
niemieckimi rycerzami, wcześniej już goszczącymi u księcia.
Niemieccy rycerze w ogólności zawsze wywierali na Radochnie bardzo
pozytywne wrażenie. Byli tacy eleganccy, szarmanccy, mieli tak
piękne odzienie i lśniące pancerze, mówili wiele i pięknie i
uśmiechali się szeroko. We wszystkim, w każdym najdrobniejszym
szczególe wyróżniali się na tle nieokrzesanych i gruboskórnych
wojów polańskich, a bardziej jeszcze krwiożerczych duńskich,
których przywiozła siostra księcia.
Licho
jakieś leśne chyba chciało, że któregoś dnia, gdy Radochna
zbierała w lesie zioła dla matki na potrzeby grodowej kuchni,
spotkała jednego z Hermanowych rycerzy, który wybrał się samotnie
na polowanie. Rycerz w kilku miłych i trafnie dobranych słowach
uspokoił spłoszoną, zarumienioną dziewczynę i tak to od tego
dnia często jakoś ona wychodziła do lasu, szukać ziół albo
pierwszych jagód, on zaś na polowania. Im częściej rycerz nazywał
dziewczynę „piękną i łaskawą panienką”, im więcej
opowiadał jej cudowności o niemieckiej ziemi, wielkich miastach, z
którymi gród poznański w ogóle nie mógł się równać,
świetnych zamkach, strzelistych kościołach, sukniach i klejnotach,
im częściej napominał mimochodem o matce staruszce, która
doczekać się nie może synowej i wnucząt, tym mniej i rzadziej
Radochna myślała o Samborze.
Złośliwe
Licho leśne jednak nie próżnowało i oto traf chciał, że
stęskniony Sambor wyprosił, że komes Gniewomir to jego właśnie
wysłał do Poznania z meldunkiem o przygotowaniach grodu do wojny.
Sambor, przekazawszy księciu wiadomości, udał się na poszukiwanie
ukochanej. Znalazł ją, na ich wspólnej, ulubionej polance w lesie,
niedaleko od grodu. Nim jeszcze zobaczył, usłyszał głosy.
Oniemiały zatrzymał się na granicy zarośli. Nie wiedział
właściwie, co zabolało go bardziej, czy sama niewierność
dziewczyny, czy fakt, że to miejsce przepełnione wspomnieniami o
ich wspólnych, ukradkowych chwilach szczęścia, wybrała na miejsce
schadzek z Niemcem. Krew w młodym woju zawrzała, gniew zaćmił
oczy, poderwał do skoku. Niewiele myśląc, a o konsekwencjach
najmniej, rzucił się na niemieckiego rycerzyka z pięściami,
niebaczny na krzyk dziewczyny. A że rycerz ani myślał po
chrześcijańsku nadstawiać drugiego policzka, za to rewanżował mu
się zawzięcie, rychło zresztą biorąc górę i bez litości
okładając chłopaka kułakami, bójkę posłyszały aż straże
przy bramie grodowej. Nie trwało długo, gdy obu walczących
rozdzielono i w pętach, jako współwinnych, zawleczono przed
oblicze księcia, którego surowe prawa wszystkich winowajców bójek,
zwad i burd, skazywały – w zależności od wagi przewinienia –
na całą gamę kar: od chłosty, przez obcięcie dłoni, do
powieszenia włącznie.
***
Księżna
Emnilda wysłuchała przerywanej szlochem, mocno ocenzurowanej
opowieści dziewczyny. Królowa Sygryda słuchała także,
uśmiechając się kpiąco. Nie wiadomo było, czy Duńczyk Ragnar za
jej plecami także słuchał. Upiornie dokładnym, rytmicznym, niemal
mechanicznym ruchem ostrzył miecz.
-
I ja mam wstawić się u mego małżonka, księcia pana – bardziej
stwierdziła niż spytała kneźna. Radochna potwierdziła skinieniem
głowy, kantem dłoni ocierając łzy. – A za którym z nich
prosisz, dziewczyno?
Ciemnowłosa
spojrzała na swoją panią zdumiona, jakby sprawa była całkowicie
oczywista i nie podlegała zastanowieniu.
-
Za Zygfrydem oczywiście, pani.
Odpowiedziało
jej milczenie księżnej i prychnięcie królowej duńskiej, która
powiedziała coś w języku ludów północy. Radochna nie zrozumiała
słów, pojęła jedynie przebijającą przez nie pogardę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz