Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

środa, 5 grudnia 2012

11. Łaska


Radochna biegła bez opamiętania zimnymi, skrytymi w półmroku korytarzami książęcego pallatium. Nie zatrzymała się, gdy matka, którą minęła przy wejściu do pomieszczeń służby, zawołała ją po imieniu. Nie zatrzymała się, gdy z rozpędem wpadła na spieszącego do komnat możnych sługę, potrąconemu wypadły na posadzkę niesione misy z jedzeniem, potoczyły się z brzękiem po kamieniach, rozchlapując dookoła gęsty mięsny sos. Nie zatrzymywała się, gdy strażnicy, których mijała tym więcej, im dalej w „pańską” część budynku się zagłębiała, wykrzykiwali pytania i usiłowali zagrodzić jej drogę. Wiedziała, że nie ma czasu do stracenia, że liczy się każda chwila. Że kiedy książę już wyda wyrok, nawet wstawiennictwo książęcego gościa, dziedzica miśnieńskiego Hermana, może nie wystarczyć. Pomóc mogła tylko jej pani, księżna.
Pędem wpadła do komnaty. Co prawda miała nadzieję, że kneźna Emnilda będzie sama, ale teraz nie miało to już znaczenia, dziewczyna była bowiem świadoma, że czas biegnie nieubłaganie. Zignorowała więc fakt, że rozmawiając o czymś, na drugim rzeźbionym krześle obok księżnej siedziała książęca siostra, królowa duńska, Świętosława, w cieniu zaś, za oparciem jej krzesła, oparty o ścianę stał ten straszny Duńczyk o wyglądzie szaleńca. Radochna nie umiałaby określić, kogo z całej trójki: duńskiej królowej czy któregoś z jej dwóch zaufanych, przybocznych ludzi boi się najbardziej. I surowa, twarda królowa wzbudzała w niej lęk, i ten Polanin, który jej służył i ten właśnie Duńczyk, zwany jarlem Ragnarem. Słyszała, jak mówiono o nich obu, że na zmianę cały czas strzegą bezpieczeństwa swojej pani, nie odstępując jej na krok. Słyszała, jak mówiono, że obaj nie zawahali się grozić bronią samemu księciu Bolesławowi, gdy się z siostrą posprzeczał. Widziała, jak Duńczyk na placu ćwiczył w walce jej drużynę, przekrwionymi oczami śledząc ruchy każdego woja i świdrując wzrokiem każdego przechodnia. Widziała, jak ten Polanin, Zbyszko, starał się pozyskać życzliwość i zaufanie Hermana z Miśni, ale zarazem spojrzenie miał jakieś złe, a jego ręka zastanawiająco często błądziła przy sztylecie. Królowa Sygryda zaś wzbudzała w Radochnie całą gamę uczuć, od chorobliwego podziwu, przez zazdrość i niechęć, po paniczny niemal lęk. Teraz jednak nie miało to znaczenia.
Dziewczyna przypadła do krzesła księżnej Emnildy, niezgrabnym ruchem odszukała w fałdach sukni jej dłoń i pocałowała ją pokornie. Gdy kneźna, zawstydzona gestem, obruszyła się, Radochna odważyła się spojrzeć na twarz swojej pani, i w końcu, wreszcie, wybuchnąć wstrzymywanym, nerwowym szlochem.
     - Łaski, pani, łaski…
     - Łaski? – Zdziwiła się księżna – A co takiego zrobiłaś, dziewczyno?
     - Nie dla mnie, pani…

***

Radochna liczyła sobie coś koło piętnastu wiosen, wiek najwłaściwszy do wyjścia za mąż i miała wielką na to ochotę. Zresztą, już nawet młodsze od niej przyjaciółki miały mężów, a czasem nawet dzieci. Co prawda, przez kilka lat jeszcze nijak nie mogłaby uchodzić za starą pannę, ale nie zmieniało to faktu, że dziewczynie się do zamążpójścia spieszyło. Tym bardziej, że Sambor, młody woj z książęcej drużyny okazywał jej wiele zainteresowania. Co prawda, odkąd polańscy książęta przyjęli wiarę w niemieckiego boga, świętowanie Nocy Kupały, na której dawniej młodzi dobierali się w pary, było zakazane a nawet karane, jednak młodzież poznańskiego podgrodzia i okolicznych wsi letnie święto miłości i młodości i tak co roku obchodziła, mniej lub bardziej tradycyjnie. I nawet książę Bolesław, surowo przestrzegający chrześcijańskich praw, w tej materii nie był przesadnie rygorystyczny. I to właśnie na zeszłorocznej Kupale zeszły się drogi dwojga młodych, Sambor upatrzył sobie właśnie ciemnowłosą Radochnę do zabawy, a Radochna się bynajmniej nie opierała. Tym bardziej, że młodzieniec zamierzał się o nią ojcu oświadczyć. Problem polegał jednak na tym, że młody woj, jak większość książęcych drużynników, nie miał rodziny, a na własną rękę nie miał jeszcze okazji dosłużyć się ziemi ani majątku. Tymczasem Doman, ojciec Radochny, jeden z rzeszy komorników książęcych, miał nadzieję i ambicję dobrze i bogato wydać jedynaczkę za mąż. Sambor ociągał się więc z oświadczynami do momentu, gdy będzie się już mógł pochwalić bitewnymi zasługami i książęcą łaską, a nie chcąc zostać odtrącony przez potencjalnego teścia jako ubogi przybłęda, którym w istocie był. Sprawiało to jednak, że Radochna była coraz bardziej niespokojna i niecierpliwa i czuła się coraz bardziej nieszczęśliwą. Kielich goryczy przelał się, gdy dodatkowo jeszcze książę odesłał oddział Sambora do grodu Cedynia, nad granicę, zapewne w ramach przygotowań do wojny. Do problemów dwojga młodych dołączyła zatem jeszcze rozłąka i tęsknota.
            Tymczasem w grodzie nadal przebywał narzeczony kniaziówny Regelindy, Herman z Miśni, z dwoma towarzyszami, którzy przybyli z nim oraz innymi niemieckimi rycerzami, wcześniej już goszczącymi u księcia. Niemieccy rycerze w ogólności zawsze wywierali na Radochnie bardzo pozytywne wrażenie. Byli tacy eleganccy, szarmanccy, mieli tak piękne odzienie i lśniące pancerze, mówili wiele i pięknie i uśmiechali się szeroko. We wszystkim, w każdym najdrobniejszym szczególe wyróżniali się na tle nieokrzesanych i gruboskórnych wojów polańskich, a bardziej jeszcze krwiożerczych duńskich, których przywiozła siostra księcia.
            Licho jakieś leśne chyba chciało, że któregoś dnia, gdy Radochna zbierała w lesie zioła dla matki na potrzeby grodowej kuchni, spotkała jednego z Hermanowych rycerzy, który wybrał się samotnie na polowanie. Rycerz w kilku miłych i trafnie dobranych słowach uspokoił spłoszoną, zarumienioną dziewczynę i tak to od tego dnia często jakoś ona wychodziła do lasu, szukać ziół albo pierwszych jagód, on zaś na polowania. Im częściej rycerz nazywał dziewczynę „piękną i łaskawą panienką”, im więcej opowiadał jej cudowności o niemieckiej ziemi, wielkich miastach, z którymi gród poznański w ogóle nie mógł się równać, świetnych zamkach, strzelistych kościołach, sukniach i klejnotach, im częściej napominał mimochodem o matce staruszce, która doczekać się nie może synowej i wnucząt, tym mniej i rzadziej Radochna myślała o Samborze.
            Złośliwe Licho leśne jednak nie próżnowało i oto traf chciał, że stęskniony Sambor wyprosił, że komes Gniewomir to jego właśnie wysłał do Poznania z meldunkiem o przygotowaniach grodu do wojny. Sambor, przekazawszy księciu wiadomości, udał się na poszukiwanie ukochanej. Znalazł ją, na ich wspólnej, ulubionej polance w lesie, niedaleko od grodu. Nim jeszcze zobaczył, usłyszał głosy. Oniemiały zatrzymał się na granicy zarośli. Nie wiedział właściwie, co zabolało go bardziej, czy sama niewierność dziewczyny, czy fakt, że to miejsce przepełnione wspomnieniami o ich wspólnych, ukradkowych chwilach szczęścia, wybrała na miejsce schadzek z Niemcem. Krew w młodym woju zawrzała, gniew zaćmił oczy, poderwał do skoku. Niewiele myśląc, a o konsekwencjach najmniej, rzucił się na niemieckiego rycerzyka z pięściami, niebaczny na krzyk dziewczyny. A że rycerz ani myślał po chrześcijańsku nadstawiać drugiego policzka, za to rewanżował mu się zawzięcie, rychło zresztą biorąc górę i bez litości okładając chłopaka kułakami, bójkę posłyszały aż straże przy bramie grodowej. Nie trwało długo, gdy obu walczących rozdzielono i w pętach, jako współwinnych, zawleczono przed oblicze księcia, którego surowe prawa wszystkich winowajców bójek, zwad i burd, skazywały – w zależności od wagi przewinienia – na całą gamę kar: od chłosty, przez obcięcie dłoni, do powieszenia włącznie.

*** 

            Księżna Emnilda wysłuchała przerywanej szlochem, mocno ocenzurowanej opowieści dziewczyny. Królowa Sygryda słuchała także, uśmiechając się kpiąco. Nie wiadomo było, czy Duńczyk Ragnar za jej plecami także słuchał. Upiornie dokładnym, rytmicznym, niemal mechanicznym ruchem ostrzył miecz.
     - I ja mam wstawić się u mego małżonka, księcia pana – bardziej stwierdziła niż spytała kneźna. Radochna potwierdziła skinieniem głowy, kantem dłoni ocierając łzy. – A za którym z nich prosisz, dziewczyno?
Ciemnowłosa spojrzała na swoją panią zdumiona, jakby sprawa była całkowicie oczywista i nie podlegała zastanowieniu.
     - Za Zygfrydem oczywiście, pani.
            Odpowiedziało jej milczenie księżnej i prychnięcie królowej duńskiej, która powiedziała coś w języku ludów północy. Radochna nie zrozumiała słów, pojęła jedynie przebijającą przez nie pogardę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz