Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

niedziela, 9 grudnia 2012

15. Cisza przed burzą (Sygryda)


     Poznań, jej ukochany Poznań, w którym się urodziła i za którym tęskniła przez wszystkie te lata, drażnił Świętosławę. Drażniły ją ciasne mury wewnętrznego gródka, gdzie katedra była większa od palatium, a kościół Marii Panny zasłaniał panoramę drugiego brzegu Cybiny. Drażniło ją rojne podgrodzie, gdzie niemieckich i czeskich księży było już niemal więcej niż rzemieślników. Drażniła ją bratowa, słodka, dobra i łagodna tak, że królowej zbierało się na mdłości. Drażniły ją dzieci brata, a najbardziej Mieszko Lambert, przewidziany na następcę, a nie posiadający ku temu najmniejszych nawet predyspozycji. Drażniła ją bezczynność i zwlekanie brata. Drażniły ją śledzące i ją i Bolka na każdym kroku oczy Niemców – rycerzy, księży i szpicli, pod służalczością i życzliwością kryjące mściwość, nienawiść i pogardę.
Królowa w głowę zachodziła, jak Bolko, zwykle tak przemyślny i sprytny, może tego nie dostrzegać. I owszem, z częścią niemieckich rycerzy i władyków łączyła go przyjaźń jeszcze z czasów, gdy jako młodziutki wyrostek był zakładnikiem cesarskim, przetrzymywanym w kilku różnych zamkach. Wtedy to nawiązywał pierwsze swoje kontakty z opozycją niemiecką i pierwsze z jej przedstawicielami przyjaźnie, nie bez pomocy Guncelina, ich matki Dobrawy syna z pierwszego małżeństwa z grafem miśnieńskim. To brat przyrodni Guncelina z kolei, Ekkehard, był właśnie jednym z trzech na cesarza niemieckiego najważniejszych kandydatów. Nic więc dziwnego, że na dwór Bolesławowy, będący niejako dla Ekkeharda i Guncelina zapleczem, przybywali coraz to nowi rycerze i pankowie z Niemiec, już to posłowie jednego czy drugiego krewniaka, już to ich stronnicy, już to inni jeszcze, którzy miejsce u Bolkowego i Ekkehardowego stołu chcieli sobie zapewnić, by im później procentowało. Że wśród nich byli wierni Bolesława przyjaciele i stronnicy, jak choćby graf Richter z Görzen, to Świętosława nie miała wątpliwości. Ale nie miała też wątpliwości, że większość Niemców w Poznaniu goszczących, Guncelinowego bratanka Hermana z Regelindą zaręczonego nie wyłączając, patrzyła jedynie własnej korzyści, już to na dwie strony pracując i Henrykowi bawarskiemu albo Hermanowi szwabskiemu donosząc, już to z opozycją w kraju przeciw Bolkowi się wąchając, już to w końcu ino patrząc okazji, jakby tu księstwu polańskiemu zaszkodzić po wybuchu wojny, do której dojść musiało. Ludzie ci, i księciu i królowej duńskiej w pas się kłaniając, w usłużności i przymilności się prześcigali, ale ledwie tylko kniaź głowę obrócił, ledwie zdało im się, że nikt ich już nie obserwuje, wzrok ich tężał, spojrzenia nienawistne i pogardliwe rzucając, a szczęki przekleństwa mieliły. Dwóch obserwatorów pilnych jednak, jacy w osobach Ragnara i Zbyszka na dworze polańskim byli, wszystko to rejestrowało i analizowało, pani swej przekazując. I bez tego zresztą, Świętosława wszystkiego była świadomą, przez instynkt ostrzeżona. Pojąć tedy nie mogła, czemu brat jej podwójnej a zdradliwej i niebezpiecznej gry większości Niemców nie dostrzega, do dalszej łaskawości i przyjaźni ich dopuszczając.
Wszystko to drażniło Sygrydę niepomiernie, stąd też coraz częściej gród poznański opuszczała, na całe dnie w pobliskiej puszczy przepadając, na polowaniu albo też na gonitwie po lasach czas spędzając. Czasem mniejszy czy większy zastęp duńskich wojów jej towarzyszył, zawsze zaś jak cień królowej nie odstępował jeden z dwóch jej zaufanych – raz Ragnar, innym znowu razem Zbyszko pani swej bezpieczeństwa i spokojności na zmianę strzegli. Kilka razy też wyprawiła się królowa w dalsze okolice.
Pojechała raz do Giecza, który pierwszą był kolebką piastowskiego rodu, jeszcze nim pradziad Lestek Poznań za siedzibę objął, jeszcze nim dziad Siemomysł Gniezno kontrolą swoją i władzą ogarnął. Razy kilka jeździła na Ostrów Lednicki, gdzie w gródku silnym palatium mniejsze, udatne ojciec pobudował. Ostrów był bowiem ulubionym matki grodem, tam na świat Bolesław przyszedł. Świętosława także zawsze lednicki gród lubiła, na wyspie zewsząd wodami jeziora otoczonej, lasem pokrytej, gdzie – mimo skromnej kaplicy przy niewielkim palatium – w lasku za wałem grodowym znajdowało się miejsce dawnego bogów kultu, wciąż przez wiernych starej wierze odwiedzane.
Stary kniaź Mieszko, sam jako poganin wychowany i poganinem w duszy pozostający do ostatnich lat żywota, choć oficjalnie wiarę w Jezu Krysta w kraju zaprowadzał i dawne porządki burzył, choć cały dwór jego chrzest przyjąć musiał, choć żerców przegnał i wiele dębów odwiecznych ściąć kazał, choć kąciny i chramy zburzył, to jednak ludzi dawnym bogom cześć oddających nie prześladował, ogniska kupalne, jak i stosy pogrzebowe palić dozwalał, w dawnych kultu i ofiary miejscach gromadzić się nie zabraniał i oczy przymykał, że wielu z tych, co na rozkaz jego chrzest przyjęli, dawnych wierzeń i praktyk nie porzuciło, chrześcijanami oficjalnie i z nazwy jeno zostając. Własny brat jego, kniaź Czcibor zarządzający Pomorzem, najlepszym był tu przykładem, jak i siostra książęca, Adelajda, Białą Kneginią zwana, na Węgry za mąż wydana. Taką również później okazała się książęca córa, Świętosława. Wiele w tym było także i zasługi bądź winy księżnej Dobrawy, która choć sama wierzącą i Jezu Krystowi oddaną była, mniemała, że niczego na siłę i zbyt szybko wprowadzać w księstwie tak wielkim i buntowniczym nie można. Inny zupełnie był syn książęcej pary, Bolesław, na którego znaczny jednak wpływ niewola niemiecka wywarła, w której pociechę jedyną życiu tam swemu nie zagrażającą, znaleźć mógł w kościele. Do legend na obcych dworach powtarzanych już należały opowieści o zębach na rozkaz księcia Bolesława za złamanie postu wybijanych, o niewiastach wszetecznych, którym na rozkaz jego grzeszne części ciała okaleczano, o cudzołożnikach, których do mostu za owe części ciała przybijano, o starych żercach, którym ręce, ofiary bogom składające, ucinano. Część z tych opowieści była wytworem fantazji kupców zamorskich, większość jednak była prawdziwa, o czym świadczyły choćby losy komesa krakowskiego Sobiesława Doliwy.
            Do Gniezna natomiast Sygryda nie wjechała. Owszem, objechała gród z dala i w lesie nieopodal, w prostym obozowisku noc spędziła. Nie przyjechała tu do grodu. Zbyt wielu w nim było księży nowej religii. Zbyt pyszniły się w nim wierze katedry. Zbyt bolały królową zgliszcza poczerniałe starej kąciny, przed laty zburzonej, do której w czasach świetności nie tylko z ziemi krakowskiej, z Mazowsza i Pomorza, ale nawet od Milczan, od Luciców i Obodrytów pielgrzymi przybywali. Świętosława przyjechała odwiedzić tu żalnik, prastare cmentarzysko po drugiej stronie jeziora Świętego, gdzie w przykrytych kamieniami jamach, w starannie zdobionych popielnicach spoczywały w spokoju prochy jej dziadów – Piastów i Piastówien, ich dalszych krewnych, bliskich doradców, wojów, dworaków, żerców. To tu jeszcze przed jej narodzeniem złożono prochy jej dziada, Siemomysła, to tu jeszcze za życia jej ojca chowano co znaczniejszych Polan. To tu, w jej obecności, złożono prochy ostatniego Piasta pochowanego dawnym ojców obyczajem, stryja jej Czcibora, w przygranicznej potyczce z Niemcami poległego. Bolesław ciskał się wówczas i wściekał, ale ostatniej woli konającego stryja i złożonej mu obietnicy złamać nie śmiał. Tym bardziej, że woje Czcibora, jego własni oraz Świętosławy, na czele zresztą z nią samą, otaczali niesione na stos pogrzebowy zwłoki starego, dzielnego kniazia zwartym, milczącym kręgiem. Tym bardziej, że na widok biskupa Ungera, który chciał protestować i obrzęd zakłócić, dłonie ich, Sygrydy nie wyłączając, spoczęły znacząco na rękojeściach mieczy. Ten raz jeden Ungerowi naprawdę wizja męczeństwa zajrzała w oczy, a Bolko ten raz jeden jedyny w życiu przestraszył się buntu.
            To tutaj chciała Świętosława, by złożono słowiańskim ojców obyczajem i jej prochy, spopielone wprzód na stosie pogrzebowym, wzniesionym nad brzegiem Świętego jeziora. A jeśli nie tak i nie w tym miejscu, to pragnęła, by zwłoki jej odwiecznym ludów Północy obyczajem spłonęły na drakkarze, jej ukochanym „Midgardsommerze” i z jego szczątkami poszły na dno. Choć rzadko niewiasty obdarzano pochówkiem na wzór hovdingów, jarlów i królów, to przecie za wszystkie życia dokonania, Sygrydzie Storradzie ceremonia taka należała się bardziej, niż kilku innym hovdingom, jarlom i królom razem wziętym.
            W wyprawie pod Gniezno królowej towarzyszył jedynie Zbyszko, milczący coś i skupiony, jak zwykle w kapturze na głowę naciągniętym i twarz zasłaniającym, jak zwykle spojrzeniem o dziwnym, jakby martwym wyrazie, wokół wodząc. To właśnie Zbyszko podawał jej teraz wyjęte z juków kołacze, rogale, jajka, zaszpuntowane dzbanki z miodem i drogie, sprowadzane od Niemców i Franków, grube świece z białego wosku. Świętosława obchodziła poszczególne kamienie, tu kładąc kołacz, gdzie indziej hojnie ulewając miodu, w kilku miejscach stawiając i zapalając świece, które miały duchom przodków oświetlić drogę na ofiarną ucztę. Szeptała przy tym słowa, zakazane książęcym rozkazem jej brata, słowa modlitwy do ojczystych bogów w ojczystym języku.
Na jej znak Zbyszko rozpalił niewielkie ognisko. Świętosława stanęła tak blisko, że płomienie niemal lizały jej duńską suknię z delikatnej wełny. Odblask ognia igrał na splecionych w ciężkie warkocze włosach koloru niedojrzałej pszenicy, odbijał się w oczach, jak przed laty, gdy obserwowała podpaloną własną ręką hallę z trzydziestoma szwedzkimi jarlami wewnątrz. W dłoni królowej błysnął sztylet o misternie zdobionej rękojeści. Podwinęła rękaw sukni spodniej i szybkim ruchem, nawet się przy tym nie skrzywiwszy, zrobiła płytkie nacięcie na lewym przedramieniu. Obróciła rękę tak, by krople krwi wąską strużką spływały do ognia.
     - Perunie, Thorze, Welesie, Odynie, Nijo i Freyo, wysłuchajcie mnie. Duchy moich dziadów, wysłuchajcie mnie. To tylko zapowiedź. To marna i słaba zapowiedź żertwy, którą wam złożę. Bo życie, dusza i krew każdego Niemca, którego poszczerbię lub który z mojej ręki padnie w nadchodzącej wojnie, będzie ofiarą i strawą dla was. Zwłaszcza dla ciebie, kochany stryju Czciborze, którego zbóje niemieccy osaczyli we czterech i zabili ciosem w plecy. Zwłaszcza dla ciebie, drugi mój stryju, któryś poległ w walce z grafami niemieckimi przed moim narodzeniem. I dla ciebie, najdroższa ciotko Adelajdo, którą otruły mniszki niemieckie w dalekiej ziemi węgierskiej.

***

W czasie jednej ze swych wypraw zboczyła Sygryda w nadrzeczne chaszcze, szukając ścieżki równoległej do koryta Warty. Odnalazła taką, która zgadzała się z opisem, jaki przed kilkoma dniami usłyszała, a po kilku chwilach na końcu jej ujrzała niewielką polanę z chatką krytą strzechą i jakby przylepioną do pnia rozłożystego jesionu. Towarzyszący tym razem królowej Ragnar z wysokości siodła czujnie omiótł wzrokiem polankę, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Na polanie nie czyhała jednak żadna zasadzka, a tego, że za nimi nie jechał nikt, był pewien, uspokoił się więc. Do czasu. Dokładnie, do czasu, gdy za swoimi plecami usłyszeli głos:
     - A czegoć to szukata w tej głuszy, jaśnie państwo? Zagubiliśta się?
Odwrócił się, błyskawicznie dobywając miecza, mimo że głos był z lekka bełkotliwy, starczo zmieniony i ewidentnie do kobiety należący. Za nimi, na ścieżce, którą właśnie przyjechali, stała przygarbiona, na nogach się chwiejąca niewiasta w schludnej, prostej sukni i zaponie, ze sznurem jantaru na szyi. Jej głowę okrywała chusta, nasunięta na twarz i zasłaniającą ją szerokim cieniem. Trzęsące się starczo dłonie ledwo utrzymywały wiązkę chrustu. Ragnar nie schował broni. Jego szare oczy, poprzecinane siecią nabiegłych krwią żyłek, odnotowały każdy szczegół – gładką skórę bynajmniej nie pomarszczonych dłoni, ściskających chrust, odruchowo prostujące się łopatki przygarbionych pleców, a nade wszystko oczy. Żywo patrzące, bystre, orzechowe oczy błyszczące w cieniu chusty. Wiedma, udając nieszkodliwą, samotną staruszkę oszukałaby wielu. Ale z pewnością nie Vosslera Asgeirsena. I nie jego królową.
Świętosława zsiadła z konia, dłonią nakazując Duńczykowi miecz włożyć do pochwy.
     - Nie. Właśnie bogów chwalimy, że was znaleźliśmy, ciotko.
Znachorka, nie uspokojona tradycyjnym grzecznościowym tytułem przeznaczonym od wieków dla kobiet jej profesji, w modlitewnej formułce nadal dopatrywała się raczej prowokacji, niż pozdrowienia. Wzrokiem uważnym przybyszy lustrowała – od bogatych rzędów końskich i broni, przez kosztowne suknie królowej i solidny pancerz kolczy Ragnara, po twarze i oczy.
     - Nie obawiajcie się, ciotko – mówiła tymczasem Sygryda. – Nie wydamy was. I my starym bogom się kłaniamy…
     - Wiem już, kim jesteście, pani – przerwała jej nagle, dość obcesowo wiedma, mówiąc głosem i tonem już normalnym, dźwięcznym, prostując się i uwalniając kasztanowe warkocze spod chusty, którą na plecy odrzuciła. Być może była w wieku Świętosławy, choć zapewne trochę starsza. – Nie wiem, po co przychodzicie, ale wiem, od kogo. Pewnikiem to Zbyszko upomina się o spłatę długu, za to, kiedy wydobył mnie z ciemnicy merseburskiego biskupa. Ale w tajnych sprawach są hasła i odzewy, nuże tedy, dla porządku, podajcie mi hasło, pani.

***

Siedzieli we trójkę wokół otwartego paleniska w chacie znachorki. Ragnar, zmęczony przysłuchiwaniem się rozmowie w języku, którego nie rozumiał, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w ogień. Sygryda słuchała, raz na czas jakiś rzucając pytanie. Wiedma mówiła.
     - Słusznie się obawiacie, pani. Czeski kniaź Bolesław zwany Rudym z przyrodnim bratem waszym, biskupem krakowskim usiłuje poznajomić i zaprzyjaźnić się, a biskup z nim. Wiem, bo biskupa zausznik tutejszy, ten skryba Albinus, do mnie przychodził, żebym mu trutkę jaką albo sposób dała na komesa Sobiesława, który mocno im w tym bruździ i przeszkadza. Dałam, bo wszystko drożeje, a żyć trzeba i klechom narażać się nie można. Ale posłałam i przez kupca zamorskiego komesowi odtrutkę, bo to przecie swój, Doliwita, a co mnie tam taki Albinus, przybłęda jakaś od Franków, czy bogowie wiedzą skąd. Czeski kniaź się do Poznania nie wybiera, bo wie przecie, że mu brat wasz, pani, i tak teraz wojów ani pomocy nie da, a by kniaziem u kniazia był, a tak kniaziem w pustym grodzie krakowskim jest i tam do siebie czeskich stronników ściąga, a krakowskich kupuje. Głównie za srebro biskupa. Tedy zważać na nich obu trzeba. Biskupowi to i zresztą z dawna nóż gdzie pod żebra się należy, ale to wasza rzecz, nie moja.
     - A co o Niemcach powiecie, ciotko?
     - Temu Hermanowi z Miśni ufać nie trzeba, źle mu z oczu patrzy. Przemyśla on tylko, jakby tu sam sobie co urwać, od stryja, od brata waszego, od cesarza, jaki by nie był. Ledwie wtenczas do grodu zjechał, do mnie posyłał, żebym mu wywieszczyła, czy ojciec jego żyw jeszcze.
     - Może martwił się, ojciec mu wówczas cudem otrucia uniknął i…
     - No właśnie, pani – powiedziała wiedma z naciskiem. – Ale czy tak się martwił, jak wszyscy myślą? Czy o to, że cudem? Czy też o to, że uniknął? A potem jeszcze ze trzy razy po wróżbę do mnie posyłał, który z trzech kandydatów jak teraz stoi, którego jakie szanse.
            Królowa głową skinęła i zamyśliła się, w ogień się wpatrując. Po chwili odpięła od płaszcza swego przecudnej roboty fibulę złotą i położyła obok znachorki.
     - To zapłata dla was, ciotko.
     - Dzięki wam, pani. – Wiedma skrzywiła się w uśmiechu cokolwiek drwiącym i przesunęła ozdobę w kierunku Sygrydy. – Ale wolę, niech to, co wam rzekłam, na poczet spłaty tamtego długu pójdzie. Nie lubię ja mieć długów. Zwłaszcza wobec ludzi pokroju waszego Zbyszka.
     - Niech zatem tamte informacje będą spłatą długu owego. A fibuła zapłatą za wróżbę.
            Kobieta skrzywiła się jeszcze bardziej szyderczo, ale błyskotkę chwyciła.
     - A cóż to chcecie z przyszłości poznać, pani? O czym mam wróżyć? O wojnie?
     - Nie. Wojnę znam. Wróż mi o pokoju. I o warunkach, na jakich zostanie zawarty.

***

            Świętosława siedziała w jednej z komnat, w której książę Bolesław zwykł był udzielać posłuchań i rozprawiać ze swymi doradcami. W przeciwieństwie do brata i jego wojewody Stojgniewa, ona i towarzyszący jej Ragnar byli znudzeni dosyć relacją zginającego się do ziemi szpiega, który właśnie z Czech był powrócił. Podobną, tyle że dokładniejszą relację słyszeli wieczora poprzedniego z ust jednego ze Zbyszkowych „kontaktów”. Wiedzieli zatem doskonale, że potwierdzały się przypuszczenia: to młodsi książęta Jaromir i Oldrzych obalili i wygnali księcia Bolesława Rudego, ale w zamęcie kniaź Władywoj – Piast po mieczu, Przemyślida po kądzieli – uchwycił Hradczański zamek, a tym samym władzę w Pradze Złotej i Czechach całych. Juniorzy, widząc że niewiele zyskają, zadowolili się tym, że im wyznaczył dzielnice. Wiedzieli zatem, że Jaromirowi przypadła Słowacczyzna, a Oldrzychowi, który kazał się z niemiecka nazywać Udalrykiem, Morawy. Na obie zresztą dzielnice ostrzył sobie od dawna zęby Bolesław, książę Polan, brat Sygrydy. Teraz zatem, wysłuchawszy szpiega relacji, kniaź krążył niespokojnie po komnacie, co i rusz Stojgniewa wypytując o stan przygotowania swego wojska oraz wieści z Niemiec. Te wieści, których brakowało. Stojgniew, wojewoda doświadczony, mężny i nad wyraz opanowany, rzeczowymi, spokojnymi odpowiedziami, zalecającymi rozwagę i przestrzegającymi przed otwieraniem sobie drugiego frontu w wojnie, która się jeszcze nie zaczęła, chłodził nerwowy zapał swego pana. W ciszy pogrążonego w mroku dziedzińca zadudniły nagle kopyta konia, sądząc z rytmu, będącego u kresu sił. Zaraz też dało się słyszeć pokrzykiwania straży i służby oraz tupot szybkich kroków.
            Do komnaty wpadł Zbyszko i nie zwracając uwagi najmniejszej ani na wzburzonego kniazia i osłupiałego wojewodę, ani też na gniewne i zawistne spojrzenie Ragnara, przypadł do królowej, szepcząc jej coś na ucho szybko, w języku Duńczyków. Nim jarl pojął, co usłyszał, nim Świętosława powiedziała choć słowo, a książę zadał choćby jedno, pełne oburzenia pytanie, drzwi rozwarły się znowu, a słudzy wprowadzili ociekającego krwią i potem, słaniającego się na nogach rycerza.
     - Panie – wyjęczał w języku Słowian rycerz, z akcentu sądząc Milczanin – panie, koni ni siebie nie szczędząc, przed pościgiem uchodząc, wieść ci niosę, panie nasz, pomazańcu cesarza naszego dobrego Ottona, następco pana mego…
     - Posadźcie gdzie tego człeka i pić mu dajcie, nie widzicie, że od zmysłów odchodzi i w gorączce bredzi… – nad wyraz przytomnie rzucił do sług książę.
Nim jednak rozkaz wykonano, rycerz zaprotestował gwałtownym głowy szarpnięciem i jękiem kolejnym, który z ust spierzchniętych i krwawiących dobył się.
     - Czasu szkoda… Panie… Kniaziu… Królu… Pan mój, Miśni margrabia Ekkehard nie żyje… Przez Bawarów Henryka zasztyletowany… Na moich rękach skonał trzydziestego dnia miesiąca kwietnia, konając tobie wieść zanieść kazał…
            Rycerz omdlał, na ręce sług opadając, a w komnacie zaległa cisza, której nawet syk ognia w palenisku nie śmiał zakłócać. W ciszy tej jarzyły się ino źrenice drapieżne obojga książęcego rodzeństwa, oczy szaleństwem przekrwione jarla Ragnara, zatroskane jakby wojewody Stojgniewa i Zbyszkowe, jakby martwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz