Poznań,
jej ukochany Poznań, w którym się urodziła i za którym tęskniła
przez wszystkie te lata, drażnił Świętosławę. Drażniły ją
ciasne mury wewnętrznego gródka, gdzie katedra była większa od
palatium, a kościół Marii Panny zasłaniał panoramę drugiego
brzegu Cybiny. Drażniło ją rojne podgrodzie, gdzie niemieckich i
czeskich księży było już niemal więcej niż rzemieślników.
Drażniła ją bratowa, słodka, dobra i łagodna tak, że królowej
zbierało się na mdłości. Drażniły ją dzieci brata, a
najbardziej Mieszko Lambert, przewidziany na następcę, a nie
posiadający ku temu najmniejszych nawet predyspozycji. Drażniła ją
bezczynność i zwlekanie brata. Drażniły ją śledzące i ją i
Bolka na każdym kroku oczy Niemców – rycerzy, księży i szpicli,
pod służalczością i życzliwością kryjące mściwość,
nienawiść i pogardę.
Królowa
w głowę zachodziła, jak Bolko, zwykle tak przemyślny i sprytny,
może tego nie dostrzegać. I owszem, z częścią niemieckich
rycerzy i władyków łączyła go przyjaźń jeszcze z czasów, gdy
jako młodziutki wyrostek był zakładnikiem cesarskim,
przetrzymywanym w kilku różnych zamkach. Wtedy to nawiązywał
pierwsze swoje kontakty z opozycją niemiecką i pierwsze z jej
przedstawicielami przyjaźnie, nie bez pomocy Guncelina, ich matki
Dobrawy syna z pierwszego małżeństwa z grafem miśnieńskim. To
brat przyrodni Guncelina z kolei, Ekkehard, był właśnie jednym z
trzech na cesarza niemieckiego najważniejszych kandydatów. Nic więc
dziwnego, że na dwór Bolesławowy, będący niejako dla Ekkeharda i
Guncelina zapleczem, przybywali coraz to nowi rycerze i pankowie z
Niemiec, już to posłowie jednego czy drugiego krewniaka, już to
ich stronnicy, już to inni jeszcze, którzy miejsce u Bolkowego i
Ekkehardowego stołu chcieli sobie zapewnić, by im później
procentowało. Że wśród nich byli wierni Bolesława przyjaciele i
stronnicy, jak choćby graf Richter z Görzen, to Świętosława nie
miała wątpliwości. Ale nie miała też wątpliwości, że
większość Niemców w Poznaniu goszczących, Guncelinowego bratanka
Hermana z Regelindą zaręczonego nie wyłączając, patrzyła
jedynie własnej korzyści, już to na dwie strony pracując i
Henrykowi bawarskiemu albo Hermanowi szwabskiemu donosząc, już to z
opozycją w kraju przeciw Bolkowi się wąchając, już to w końcu
ino patrząc okazji, jakby tu księstwu polańskiemu zaszkodzić po
wybuchu wojny, do której dojść musiało. Ludzie ci, i księciu i
królowej duńskiej w pas się kłaniając, w usłużności i
przymilności się prześcigali, ale ledwie tylko kniaź głowę
obrócił, ledwie zdało im się, że nikt ich już nie obserwuje,
wzrok ich tężał, spojrzenia nienawistne i pogardliwe rzucając, a
szczęki przekleństwa mieliły. Dwóch obserwatorów pilnych jednak,
jacy w osobach Ragnara i Zbyszka na dworze polańskim byli, wszystko
to rejestrowało i analizowało, pani swej przekazując. I bez tego
zresztą, Świętosława wszystkiego była świadomą, przez instynkt
ostrzeżona. Pojąć tedy nie mogła, czemu brat jej podwójnej a
zdradliwej i niebezpiecznej gry większości Niemców nie dostrzega,
do dalszej łaskawości i przyjaźni ich dopuszczając.
Wszystko
to drażniło Sygrydę niepomiernie, stąd też coraz częściej gród
poznański opuszczała, na całe dnie w pobliskiej puszczy
przepadając, na polowaniu albo też na gonitwie po lasach czas
spędzając. Czasem mniejszy czy większy zastęp duńskich wojów
jej towarzyszył, zawsze zaś jak cień królowej nie odstępował
jeden z dwóch jej zaufanych – raz Ragnar, innym znowu razem
Zbyszko pani swej bezpieczeństwa i spokojności na zmianę strzegli.
Kilka razy też wyprawiła się królowa w dalsze okolice.
Pojechała
raz do Giecza, który pierwszą był kolebką piastowskiego rodu,
jeszcze nim pradziad Lestek Poznań za siedzibę objął, jeszcze nim
dziad Siemomysł Gniezno kontrolą swoją i władzą ogarnął. Razy
kilka jeździła na Ostrów Lednicki, gdzie w gródku silnym palatium mniejsze, udatne ojciec pobudował. Ostrów był bowiem
ulubionym matki grodem, tam na świat Bolesław przyszedł.
Świętosława także zawsze lednicki gród lubiła, na wyspie
zewsząd wodami jeziora otoczonej, lasem pokrytej, gdzie – mimo
skromnej kaplicy przy niewielkim palatium – w lasku za wałem
grodowym znajdowało się miejsce dawnego bogów kultu, wciąż przez
wiernych starej wierze odwiedzane.
Stary
kniaź Mieszko, sam jako poganin wychowany i poganinem w duszy
pozostający do ostatnich lat żywota, choć oficjalnie wiarę w Jezu
Krysta w kraju zaprowadzał i dawne porządki burzył, choć cały
dwór jego chrzest przyjąć musiał, choć żerców przegnał i
wiele dębów odwiecznych ściąć kazał, choć kąciny i chramy
zburzył, to jednak ludzi dawnym bogom cześć oddających nie
prześladował, ogniska kupalne, jak i stosy pogrzebowe palić
dozwalał, w dawnych kultu i ofiary miejscach gromadzić się nie
zabraniał i oczy przymykał, że wielu z tych, co na rozkaz jego
chrzest przyjęli, dawnych wierzeń i praktyk nie porzuciło,
chrześcijanami oficjalnie i z nazwy jeno zostając. Własny brat
jego, kniaź Czcibor zarządzający Pomorzem, najlepszym był tu
przykładem, jak i siostra książęca, Adelajda, Białą Kneginią
zwana, na Węgry za mąż wydana. Taką również później okazała
się książęca córa, Świętosława. Wiele w tym było także i
zasługi bądź winy księżnej Dobrawy, która choć sama wierzącą
i Jezu Krystowi oddaną była, mniemała, że niczego na siłę i
zbyt szybko wprowadzać w księstwie tak wielkim i buntowniczym nie
można. Inny zupełnie był syn książęcej pary, Bolesław, na
którego znaczny jednak wpływ niewola niemiecka wywarła, w której
pociechę jedyną życiu tam swemu nie zagrażającą, znaleźć mógł
w kościele. Do legend na obcych dworach powtarzanych już należały
opowieści o zębach na rozkaz księcia Bolesława za złamanie postu
wybijanych, o niewiastach wszetecznych, którym na rozkaz jego
grzeszne części ciała okaleczano, o cudzołożnikach, których do
mostu za owe części ciała przybijano, o starych żercach, którym
ręce, ofiary bogom składające, ucinano. Część z tych opowieści
była wytworem fantazji kupców zamorskich, większość jednak była
prawdziwa, o czym świadczyły choćby losy komesa krakowskiego
Sobiesława Doliwy.
Do
Gniezna natomiast Sygryda nie wjechała. Owszem, objechała gród z
dala i w lesie nieopodal, w prostym obozowisku noc spędziła. Nie
przyjechała tu do grodu. Zbyt wielu w nim było księży nowej
religii. Zbyt pyszniły się w nim wierze katedry. Zbyt bolały
królową zgliszcza poczerniałe starej kąciny, przed laty
zburzonej, do której w czasach świetności nie tylko z ziemi
krakowskiej, z Mazowsza i Pomorza, ale nawet od Milczan, od Luciców
i Obodrytów pielgrzymi przybywali. Świętosława przyjechała
odwiedzić tu żalnik, prastare cmentarzysko po drugiej stronie
jeziora Świętego, gdzie w przykrytych kamieniami jamach, w
starannie zdobionych popielnicach spoczywały w spokoju prochy jej
dziadów – Piastów i Piastówien, ich dalszych krewnych, bliskich
doradców, wojów, dworaków, żerców. To tu jeszcze przed jej
narodzeniem złożono prochy jej dziada, Siemomysła, to tu jeszcze
za życia jej ojca chowano co znaczniejszych Polan. To tu, w jej
obecności, złożono prochy ostatniego Piasta pochowanego dawnym
ojców obyczajem, stryja jej Czcibora, w przygranicznej potyczce z
Niemcami poległego. Bolesław ciskał się wówczas i wściekał,
ale ostatniej woli konającego stryja i złożonej mu obietnicy
złamać nie śmiał. Tym bardziej, że woje Czcibora, jego własni
oraz Świętosławy, na czele zresztą z nią samą, otaczali
niesione na stos pogrzebowy zwłoki starego, dzielnego kniazia
zwartym, milczącym kręgiem. Tym bardziej, że na widok biskupa
Ungera, który chciał protestować i obrzęd zakłócić, dłonie
ich, Sygrydy nie wyłączając, spoczęły znacząco na rękojeściach
mieczy. Ten raz jeden Ungerowi naprawdę wizja męczeństwa zajrzała
w oczy, a Bolko ten raz jeden jedyny w życiu przestraszył się
buntu.
To
tutaj chciała Świętosława, by złożono słowiańskim ojców
obyczajem i jej prochy, spopielone wprzód na stosie pogrzebowym,
wzniesionym nad brzegiem Świętego jeziora. A jeśli nie tak i nie w
tym miejscu, to pragnęła, by zwłoki jej odwiecznym ludów Północy
obyczajem spłonęły na drakkarze, jej ukochanym „Midgardsommerze”
i z jego szczątkami poszły na dno. Choć rzadko niewiasty obdarzano
pochówkiem na wzór hovdingów, jarlów i królów, to przecie za
wszystkie życia dokonania, Sygrydzie Storradzie ceremonia taka
należała się bardziej, niż kilku innym hovdingom, jarlom i królom
razem wziętym.
W
wyprawie pod Gniezno królowej towarzyszył jedynie Zbyszko, milczący
coś i skupiony, jak zwykle w kapturze na głowę naciągniętym i
twarz zasłaniającym, jak zwykle spojrzeniem o dziwnym, jakby
martwym wyrazie, wokół wodząc. To właśnie Zbyszko podawał jej
teraz wyjęte z juków kołacze, rogale, jajka, zaszpuntowane dzbanki
z miodem i drogie, sprowadzane od Niemców i Franków, grube świece
z białego wosku. Świętosława obchodziła poszczególne kamienie,
tu kładąc kołacz, gdzie indziej hojnie ulewając miodu, w kilku
miejscach stawiając i zapalając świece, które miały duchom
przodków oświetlić drogę na ofiarną ucztę. Szeptała przy tym
słowa, zakazane książęcym rozkazem jej brata, słowa modlitwy do
ojczystych bogów w ojczystym języku.
Na
jej znak Zbyszko rozpalił niewielkie ognisko. Świętosława stanęła
tak blisko, że płomienie niemal lizały jej duńską suknię z
delikatnej wełny. Odblask ognia igrał na splecionych w ciężkie
warkocze włosach koloru niedojrzałej pszenicy, odbijał się w
oczach, jak przed laty, gdy obserwowała podpaloną własną ręką
hallę z trzydziestoma szwedzkimi jarlami wewnątrz. W dłoni
królowej błysnął sztylet o misternie zdobionej rękojeści.
Podwinęła rękaw sukni spodniej i szybkim ruchem, nawet się przy
tym nie skrzywiwszy, zrobiła płytkie nacięcie na lewym
przedramieniu. Obróciła rękę tak, by krople krwi wąską strużką
spływały do ognia.
-
Perunie, Thorze, Welesie, Odynie, Nijo i Freyo, wysłuchajcie mnie.
Duchy moich dziadów, wysłuchajcie mnie. To tylko zapowiedź. To
marna i słaba zapowiedź żertwy, którą wam złożę. Bo życie,
dusza i krew każdego Niemca, którego poszczerbię lub który z
mojej ręki padnie w nadchodzącej wojnie, będzie ofiarą i strawą
dla was. Zwłaszcza dla ciebie, kochany stryju Czciborze, którego
zbóje niemieccy osaczyli we czterech i zabili ciosem w plecy.
Zwłaszcza dla ciebie, drugi mój stryju, któryś poległ w walce z
grafami niemieckimi przed moim narodzeniem. I dla ciebie, najdroższa
ciotko Adelajdo, którą otruły mniszki niemieckie w dalekiej ziemi
węgierskiej.
***
W
czasie jednej ze swych wypraw zboczyła Sygryda w nadrzeczne
chaszcze, szukając ścieżki równoległej do koryta Warty.
Odnalazła taką, która zgadzała się z opisem, jaki przed kilkoma
dniami usłyszała, a po kilku chwilach na końcu jej ujrzała
niewielką polanę z chatką krytą strzechą i jakby przylepioną do
pnia rozłożystego jesionu. Towarzyszący tym razem królowej Ragnar
z wysokości siodła czujnie omiótł wzrokiem polankę, nie
zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Na polanie nie czyhała
jednak żadna zasadzka, a tego, że za nimi nie jechał nikt, był
pewien, uspokoił się więc. Do czasu. Dokładnie, do czasu, gdy za
swoimi plecami usłyszeli głos:
-
A czegoć to szukata w tej głuszy, jaśnie państwo? Zagubiliśta
się?
Odwrócił
się, błyskawicznie dobywając miecza, mimo że głos był z lekka
bełkotliwy, starczo zmieniony i ewidentnie do kobiety należący. Za
nimi, na ścieżce, którą właśnie przyjechali, stała
przygarbiona, na nogach się chwiejąca niewiasta w schludnej,
prostej sukni i zaponie, ze sznurem jantaru na szyi. Jej głowę
okrywała chusta, nasunięta na twarz i zasłaniającą ją szerokim
cieniem. Trzęsące się starczo dłonie ledwo utrzymywały wiązkę
chrustu. Ragnar nie schował broni. Jego szare oczy, poprzecinane
siecią nabiegłych krwią żyłek, odnotowały każdy szczegół –
gładką skórę bynajmniej nie pomarszczonych dłoni, ściskających
chrust, odruchowo prostujące się łopatki przygarbionych pleców, a
nade wszystko oczy. Żywo patrzące, bystre, orzechowe oczy
błyszczące w cieniu chusty. Wiedma, udając nieszkodliwą, samotną
staruszkę oszukałaby wielu. Ale z pewnością nie Vosslera
Asgeirsena. I nie jego królową.
Świętosława
zsiadła z konia, dłonią nakazując Duńczykowi miecz włożyć do
pochwy.
-
Nie. Właśnie bogów chwalimy, że was znaleźliśmy, ciotko.
Znachorka,
nie uspokojona tradycyjnym grzecznościowym tytułem przeznaczonym od
wieków dla kobiet jej profesji, w modlitewnej formułce nadal
dopatrywała się raczej prowokacji, niż pozdrowienia. Wzrokiem
uważnym przybyszy lustrowała – od bogatych rzędów końskich i
broni, przez kosztowne suknie królowej i solidny pancerz kolczy
Ragnara, po twarze i oczy.
-
Nie obawiajcie się, ciotko – mówiła tymczasem Sygryda. – Nie
wydamy was. I my starym bogom się kłaniamy…
-
Wiem już, kim jesteście, pani – przerwała jej nagle, dość
obcesowo wiedma, mówiąc głosem i tonem już normalnym, dźwięcznym,
prostując się i uwalniając kasztanowe warkocze spod chusty, którą
na plecy odrzuciła. Być może była w wieku Świętosławy, choć
zapewne trochę starsza. – Nie wiem, po co przychodzicie, ale wiem,
od kogo. Pewnikiem to Zbyszko upomina się o spłatę długu, za to,
kiedy wydobył mnie z ciemnicy merseburskiego biskupa. Ale w tajnych
sprawach są hasła i odzewy, nuże tedy, dla porządku, podajcie mi
hasło, pani.
***
Siedzieli
we trójkę wokół otwartego paleniska w chacie znachorki. Ragnar,
zmęczony przysłuchiwaniem się rozmowie w języku, którego nie
rozumiał, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w ogień. Sygryda
słuchała, raz na czas jakiś rzucając pytanie. Wiedma mówiła.
-
Słusznie się obawiacie, pani. Czeski kniaź Bolesław zwany Rudym z
przyrodnim bratem waszym, biskupem krakowskim usiłuje poznajomić i
zaprzyjaźnić się, a biskup z nim. Wiem, bo biskupa zausznik
tutejszy, ten skryba Albinus, do mnie przychodził, żebym mu trutkę
jaką albo sposób dała na komesa Sobiesława, który mocno im w tym
bruździ i przeszkadza. Dałam, bo wszystko drożeje, a żyć trzeba
i klechom narażać się nie można. Ale posłałam i przez kupca
zamorskiego komesowi odtrutkę, bo to przecie swój, Doliwita, a co
mnie tam taki Albinus, przybłęda jakaś od Franków, czy bogowie
wiedzą skąd. Czeski kniaź się do Poznania nie wybiera, bo wie
przecie, że mu brat wasz, pani, i tak teraz wojów ani pomocy nie
da, a by kniaziem u kniazia był, a tak kniaziem w pustym grodzie
krakowskim jest i tam do siebie czeskich stronników ściąga, a
krakowskich kupuje. Głównie za srebro biskupa. Tedy zważać na
nich obu trzeba. Biskupowi to i zresztą z dawna nóż gdzie pod
żebra się należy, ale to wasza rzecz, nie moja.
-
A co o Niemcach powiecie, ciotko?
-
Temu Hermanowi z Miśni ufać nie trzeba, źle mu z oczu patrzy.
Przemyśla on tylko, jakby tu sam sobie co urwać, od stryja, od
brata waszego, od cesarza, jaki by nie był. Ledwie wtenczas do grodu
zjechał, do mnie posyłał, żebym mu wywieszczyła, czy ojciec jego
żyw jeszcze.
-
Może martwił się, ojciec mu wówczas cudem otrucia uniknął i…
-
No właśnie, pani – powiedziała wiedma z naciskiem. – Ale czy
tak się martwił, jak wszyscy myślą? Czy o to, że cudem? Czy też
o to, że uniknął? A potem jeszcze ze trzy razy po wróżbę do
mnie posyłał, który z trzech kandydatów jak teraz stoi, którego
jakie szanse.
Królowa
głową skinęła i zamyśliła się, w ogień się wpatrując. Po
chwili odpięła od płaszcza swego przecudnej roboty fibulę złotą
i położyła obok znachorki.
-
To zapłata dla was, ciotko.
-
Dzięki wam, pani. – Wiedma skrzywiła się w uśmiechu cokolwiek
drwiącym i przesunęła ozdobę w kierunku Sygrydy. – Ale wolę,
niech to, co wam rzekłam, na poczet spłaty tamtego długu pójdzie.
Nie lubię ja mieć długów. Zwłaszcza wobec ludzi pokroju waszego
Zbyszka.
-
Niech zatem tamte informacje będą spłatą długu owego. A fibuła
zapłatą za wróżbę.
Kobieta
skrzywiła się jeszcze bardziej szyderczo, ale błyskotkę chwyciła.
-
A cóż to chcecie z przyszłości poznać, pani? O czym mam wróżyć?
O wojnie?
-
Nie. Wojnę znam. Wróż mi o pokoju. I o warunkach, na jakich
zostanie zawarty.
***
Świętosława
siedziała w jednej z komnat, w której książę Bolesław zwykł
był udzielać posłuchań i rozprawiać ze swymi doradcami. W
przeciwieństwie do brata i jego wojewody Stojgniewa, ona i
towarzyszący jej Ragnar byli znudzeni dosyć relacją zginającego
się do ziemi szpiega, który właśnie z Czech był powrócił.
Podobną, tyle że dokładniejszą relację słyszeli wieczora
poprzedniego z ust jednego ze Zbyszkowych „kontaktów”. Wiedzieli
zatem doskonale, że potwierdzały się przypuszczenia: to młodsi
książęta Jaromir i Oldrzych obalili i wygnali księcia Bolesława
Rudego, ale w zamęcie kniaź Władywoj – Piast po mieczu,
Przemyślida po kądzieli – uchwycił Hradczański zamek, a tym
samym władzę w Pradze Złotej i Czechach całych. Juniorzy, widząc
że niewiele zyskają, zadowolili się tym, że im wyznaczył
dzielnice. Wiedzieli zatem, że Jaromirowi przypadła Słowacczyzna,
a Oldrzychowi, który kazał się z niemiecka nazywać Udalrykiem,
Morawy. Na obie zresztą dzielnice ostrzył sobie od dawna zęby
Bolesław, książę Polan, brat Sygrydy. Teraz zatem, wysłuchawszy
szpiega relacji, kniaź krążył niespokojnie po komnacie, co i rusz
Stojgniewa wypytując o stan przygotowania swego wojska oraz wieści
z Niemiec. Te wieści, których brakowało. Stojgniew, wojewoda
doświadczony, mężny i nad wyraz opanowany, rzeczowymi, spokojnymi
odpowiedziami, zalecającymi rozwagę i przestrzegającymi przed
otwieraniem sobie drugiego frontu w wojnie, która się jeszcze nie
zaczęła, chłodził nerwowy zapał swego pana. W ciszy pogrążonego
w mroku dziedzińca zadudniły nagle kopyta konia, sądząc z rytmu,
będącego u kresu sił. Zaraz też dało się słyszeć
pokrzykiwania straży i służby oraz tupot szybkich kroków.
Do
komnaty wpadł Zbyszko i nie zwracając uwagi najmniejszej ani na
wzburzonego kniazia i osłupiałego wojewodę, ani też na gniewne i
zawistne spojrzenie Ragnara, przypadł do królowej, szepcząc jej
coś na ucho szybko, w języku Duńczyków. Nim jarl pojął, co
usłyszał, nim Świętosława powiedziała choć słowo, a książę
zadał choćby jedno, pełne oburzenia pytanie, drzwi rozwarły się
znowu, a słudzy wprowadzili ociekającego krwią i potem,
słaniającego się na nogach rycerza.
-
Panie – wyjęczał w języku Słowian rycerz, z akcentu sądząc
Milczanin – panie, koni ni siebie nie szczędząc, przed pościgiem
uchodząc, wieść ci niosę, panie nasz, pomazańcu cesarza naszego
dobrego Ottona, następco pana mego…
-
Posadźcie gdzie tego człeka i pić mu dajcie, nie widzicie, że od
zmysłów odchodzi i w gorączce bredzi… – nad wyraz przytomnie
rzucił do sług książę.
Nim
jednak rozkaz wykonano, rycerz zaprotestował gwałtownym głowy
szarpnięciem i jękiem kolejnym, który z ust spierzchniętych i
krwawiących dobył się.
-
Czasu szkoda… Panie… Kniaziu… Królu… Pan mój, Miśni
margrabia Ekkehard nie żyje… Przez Bawarów Henryka
zasztyletowany… Na moich rękach skonał trzydziestego dnia
miesiąca kwietnia, konając tobie wieść zanieść kazał…
Rycerz
omdlał, na ręce sług opadając, a w komnacie zaległa cisza,
której nawet syk ognia w palenisku nie śmiał zakłócać. W ciszy
tej jarzyły się ino źrenice drapieżne obojga książęcego
rodzeństwa, oczy szaleństwem przekrwione jarla Ragnara, zatroskane
jakby wojewody Stojgniewa i Zbyszkowe, jakby martwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz