Na
niedźwiedziej skórze rozciągniętej przed kamiennym paleniskiem
baraszkowały dwie kilkuletnie, jasnowłose dziewczynki, napełniając
komnatę radosnym, dziecięcym jazgotem i śmiechem. Trzecia,
starsza, siedziała u niewielkiego, wąskiego okna, pod okiem
piastunki pokrywając kawałek tkaniny nierównym jeszcze i
niewprawnym haftem. Jako że była to już połowa kwietnia, przez
okienko o otwartych okiennicach wpadały podmuchy ciepłego wiatru z
południa, co i rusz marszcząc podwikę i chustę duńskiej
piastunki, rozwiewając włosy dziewczynki i plącząc jej przędzę.
Z dziedzińca palatium dobiegały nawoływania straży na wałach
grodu, głosy służby, odgłosy życia rojnego podgrodzia oraz
ćwiczących wojów z obu drużyn - polańskiej pod okiem wojewody
Stojgniewa i duńskiej z jarlem Ragnarem na czele.
- Mor,
hvornår vil jeg lære at sværd kampen ligesom du?* - W pewnym
momencie odezwała się najstarsza. - Nie chcę już haftować, to
jest takie nudne.
- Sværd!
Jeg ønsker, jeg vil have!** - zakrzyknęła
jedna z dziewczynek kotłujących się przed paleniskiem.
- Mor,
kan jeg gå i kirke med Maria?*** - nieśmiałym, cichym
głosikiem, sepleniąc trochę, zapytała druga, najmłodsza.
Królowa
Sygryda najpierw uśmiechnęła się do córek i do własnych myśli,
następnie zmarszczyła brwi. Dziewczynki wychowywała wedle tradycji
przodków, na wzór dawnych, silnych kobiet Duńczyków i na wzór
dawnych, twardych Piastówien, takich jak ona sama i jej ciotka
Adelajda. Choć wszystkie trzy, nawet najmłodsza, czterolatka,
potrafiły porozumieć się językiem słowiańskim, królowej
zależało, by między sobą mówiły w języku ludów północy.
Raz, że miały tam przecież wrócić i przyszłość ich wiązała
się z północnymi krainami, dwa, że mniej były przez postronnych
rozumiane i mogły mówić swobodniej.
Świętosława
na własnym przykładzie wiedziała aż nazbyt dobrze, że
wychowaniem takim, w którym dziewczęta na równi z niewieścimi
zajęciami poznać miały walkę, przyczynić im może w przyszłości
zgryzot wiele, uważała jednak, że mimo wszystko w czasach i
miejscach, w jakich im żyć przyszło, muszą one w razie
konieczności potrafić się obronić, albo i zaatakować.
Najstarsza, siedmioletnia Gyda, zaręczona nadal z jarlem Erykiem
Hakonnsonem, który z rąk Swena Widłobrodego otrzymał podbitą
Norwegię jako lenno, pod okiem wyznaczonego do tego starszego woja
posiadła już podstawy walki, choć władać musiała wciąż
wykutym dla jej drobnej i słabej jeszcze dłoni, lżejszym i
mniejszym mieczem. Średnia, pięcioletnia Estrid, potrafiła ów
mieczyk już jako tako w rączce utrzymać. Najmłodsza, czterolatka,
najwięcej jednak królowej zmartwień przyczyniała. Choć matki
imieniem nazwana, najmniej z wszystkich trzech ją przypominała.
Poród cudem chyba przeżywszy, dzieckiem była wątłym, chorowitym,
słabym i strachliwym, od broni i wojów stroniącym, zabaw jeno, a
bajek i ksiąg ciekawym. Choć wszystkie trzy, jak i bracia ich
ochrzczone były, Sygryda nigdy o wychowanie ich w chrześcijańskiej
wierze nie dbała, nie tylko dopuszczając, by dawną przodków wiarę
znały, ale i ku dawnym obrzędom dziewczynki zachęcając. Nic więc
i dziwnego, że kościół, śpiewy, ani mnichów nauki ich nie
pociągały. Z wyjątkiem najmniejszej Świętosławki.
-
Gyda, min datter****, pójdziesz miecz ćwiczyć, gdy ten
ścieg haftu skończysz. Wojownik dobry cierpliwym być musi także -
królowa, dumna z najstarszej córki, szeroko się do niej
uśmiechnęła. - Estrid, kaere*****, tobie więcej
jeszcze cierpliwości trzeba, lata następnego, po Midsommer,
własnego nauczyciela dostaniesz. Sventslava - brwi marszcząc,
celowo najmłodszej córki imię jak Duńczycy, nie zaś jak Polanie,
wymówiła - z Marią w mojej jeno przytomności bawić się tobie
wolno, a do kościoła ni z nią, ni z nikim chodzić ci nie
zezwalam, chyba, że sama cię zaprowadzę. Zrozumiałaś?
-
Ale kiedy, mamusiu? - spytała dziewczynka, jeszcze ciszej i bardziej
nieśmiało, jasną główkę spuszczając tak, że niemal znaczenia
słów jej należało się domyślać. - Tak tam ładnie śpiewają…
Gyda
parsknęła drwiącym śmiechem, po twarzy matki dziewczynek zaś
przemknął grymas zły, zacięty. Nie chciała, by córki jej zbyt
wiele czasu z Marią czy z pozostałymi dziećmi Emnildy spędzały.
Te ostatnie bowiem uważała za słabe i całkiem nie tym zajęte, co
książętom i księżniczkom, co Piastom potrzebne i ważne było i
nie chciała, by własne jej dzieci na ich podobieństwo się
zmieniły, co łacno przyjść mogło, gdyż niewiadomo było, ile
jeszcze czasu przyjdzie im tu spędzić. A nade wszystko nie chciała,
by zanadto do kościoła i nauk chrześcijańskich się zbliżyły.
Nie chodziło tu zresztą tyle o samą chrześcijańską wiarę i jej
zasady, ile o to, by z nimi idącym wpływom niemieckim nie ulegały
i nimi nie nasiąkały.
-
Powiedziałam: nie - zimny głos Świętosławy zdawało się, że
powietrze w izbie zmrozi - na Gody pójdziem pewnie, to ci starczy. A
Thorkell ładniej śpiewa i o rzeczach i ciekawszych i ważniejszych.
Dziewczynka,
choć gniewem i odmową matki przejętej na płacz się jakby
zbierało, może by i ponowiła prośbę, przeszkodziło temu jednak
skrzypnięcie uchylanych drzwi.
***
Do
komnaty, chyłkiem jak cień jaki, wsunął się Zbyszko. Głowę
skłoniwszy krótko, spod wiecznie na twarz nasuniętego kaptura w
królową oczy ciemne, niczego nie wyrażające, jakby martwe, wbił.
Jednego ich spojrzenia Świętosławie wystarczyło, by wiedzieć, że
z ważnym czymś przybywa i dla jej uszu jeno przeznaczonym. Gestu z
kolei jednego Sygrydy wystarczyło Indze, duńskiej piastunce,
nawykłej do chwytania w lot, a nawet i odgadywania rozkazów jej
pani. Szybko dziewczynki obie z posadzki zebrała, Świętosławkę
na ręce biorąc, a Estrid za rączkę ciągnąc. Gyda, także
pojmując i wolę matki uprzedzając, sama z ławy pod okienkiem się
porwała i za nimi w drugiej komorze znikła, której też drzwi
zaraz zawarła. Zbyszko wpierw upewnił się, iż pod drzwiami
komnaty ni człeka nie ma, następnie, że pod okienkiem także nikt
nie krąży. Dopiero wtedy odezwał się, mówiąc szybko i dla
bezpieczeństwa w języku Duńczyków.
-
Pani, u Czechów mąt i zawierucha. Brat wasz cioteczny, Bolesław,
trzeci tego imienia, Rudym zwany, obalony został i wygnany. U brata
twojego pani, schronienia i pomocy szukać zamiaruje. Do Krakowa
właśnie zjechał, potem do Poznania pewnikiem zdążać będzie.
-
Od kogo wyszła ta wiadomość? - Wzrok królowej, wyostrzony i
czujny, twarz poufnika badał, a myśli już w szalonym tempie
biegły.
-
Od komesa Sobiesława Doliwy, tego, co to wiesz, pani…
Królowa
wiedziała. Pamiętała doskonale Sobiesława Doliwitę, mężnego,
świetnego woja, który przed dziesięciu laty, we wspólnych walkach
polańsko-szwedzkich przeciw Duńczykom wsławił się tak, że
proszę siadać. Później jednak, do starej wiary i dawnych praw i
tradycji przywiązany, w konflikt z nowym jakimś, a chrześcijańskiej
wierze podległym prawem Bolesławowym popadł i, by gardła
niesłusznie pod topór nie oddać, ucieczką z księstwa musiał się
salwować. Wspominając mile czasy wspólnej walki i Sygrydy
dowodzenia, będąc zarazem świadom, iż sam podobnie miło jest w
Szwecji pamiętanym, nad wyborem miejsca wygnania nie wahał się ni
chwili i dnia pewnego, chmurnego wielce, na szwedzki jeszcze dwór
Świętosławy zawitał. Z drużyną jej dalsze do chwały powody i
łupy zdobył, które do spółki z królowej wstawiennictwem,
problemy z kniaziem pozwoliły mu uładzić. Cała sprawa, która o
mało co woja życia nie kosztowała, okazała się zresztą intrygą
i matactwem biskupa krakowskiego Lamberta, Bolesława i Sygrydy brata
przyrodniego, syna Ody Niemki, któremu wielce się ziemie rodu
Doliwów podobały i jak raz z jego domeną biskupią sąsiadowały.
Woja tedy do łask przywracając, a brata przyrodniego nie mogąc
inaczej ukarać, uczynił kniaź Sobiesława Doliwę komesem ziemi
krakowskiej, urzędem, zaszczytem i dochodem krzywdy mu wyrównując.
Sobiesław, choć łaskę doceniał, więcej jednak wdzięczności za
gościnę, walki wspólne, ochronę i wsparcie wobec Świętosławy
żywił, nigdy o tym, co jej winien, nie zapominając. Przez
wszystkie te lata zatem wiernie pozostawał jednym z kilku
sekretnych, a Sygrydzie oddanych w księstwie polańskim
informatorów, jako i inni ze Zbyszkiem i przez Zbyszka kontakt
utrzymując.
-
Tedy wieść pewna. Bolko już wie?
-
Nie, pani. Sobiesław najpierw do mnie pchnął umyślnego, gdy tylko
czaty znad granicy znać mu dały, a do kniazia dwa dni później
dopiero, gdy kniaź czeski w Krakowie stanął. Sobiesław przekazać
kazał, że pilnować będzie, by się Rudy z biskupem Lambertem nie
kumał i zapytuje, czy dobrze uczyni. Posłańca jego, na świeżym
koniu zaraz nazad wyprawię, tedy czy jeszcze coś mam mu rzec, pani?
Królowa
zamyśliła się na chwilę, w przestrzeń ponad ramieniem mężczyzny
wpatrując. Wieści ze wszech miar były interesujące, choć i
niepokojące zarazem. Bolko Rudy, choć nie zawsze w polityce z
Piastami zgodny, był im przecie krewniakiem, matki brata synem, a
osoba jego, jako-tako neutralną i wyrównaną pozycję dawała obu u
Czechów stronnictwom rywalizującym, z których jedno propolańskie
było, drugie proniemieckie. Która strona Bolka Rudego obaliła i
która ster księstwa objęła? Najważniejszej, wychodziło, rzeczy
Zbyszko jej jeszcze nie powiedział.
-
Kto po nim księciem ostał?
-
Tego Sobiesław nie wiedział jeszcze, pani - odrzekł szybko, choć
niechętnie, zły, że kompletnych informacji dla swej pani nie ma. -
Z Czech różne a sprzeczne wieści dochodzą. Jedni prawią, że
młodsi książęta, Jaromir z Oldrzychem, drudzy, że Władywoj,
przez kniazia Czcibora wasz, pani, brat stryjeczny. Najwięcej wiary
Sobiesław temu dawał, że obalili go juniorzy, ale Hradczany
uchwycił w zamęcie Władywoj. Mnie też ta możliwość do prawdy
najpodobniejszą się wydaje. A wiadome to, pani, że kto ma
Hradczany, ten ma i Pragę. A kto ma Pragę Złotą, ten ma Czechy.
Wieści,
wychodziło, stawały się coraz bardziej intrygujące. Jaromir z
Oldrzychem, z niemiecka zwać się nakazującym Udalrykiem, młodsi
Bolesława Rudego bracia, z niemieckimi grafkami pożenieni,
stronnictwu proniemieckiemu przewodzili, za niemieckie złoto i
srebro ludzi sobie kupując. Władywoj z kolei potomkiem był bocznej
linii tak Przemyślidów, jak i Piastów i stąd też naturalną
propolańskiej grupy możnowładców głową.
-
Przekaż Sobiesławowi, że dobrze uczyni. I że ja chcę jak
najrychlej pewnych a dokładnych z Czech informacji. Wierzę, że
zdobyć je potrafi. I pamiętać nam trzeba, by wierność jego
nagrodzić.
-Tak,
pani.
Zbyszko,
skłoniwszy się, znikł w drzwiach chyłkiem tak, jak się pojawił,
pozostawiając królową z jej myślami. Wieści mogły okazać się
w istocie nader niebezpiecznymi. Jeśli by bowiem stronnictwo
proniemieckie górą ze sprawy wyszło, znaczyć by to mogło ni
mniej ni więcej, jak niemieckie okrążenie Wielkopolski. Słuszność
jednak miał Zbyszko, że kto Pragę dzierżył, ten Czechy dzierżył,
jako że była istotnie Złota Praga głową i filarem czeskiego
księstwa. Ten zaś Pragę w garści trzymał, kto kniaziowski zamek
na Hradczanach opanował i drużyną obsadził. Władywoj ku temu i
sposobność, i możliwości, i poparcie mieć mógł. Zarazem pewnym
było, że kuzynowi Bolesławowi, Rudym zwanemu, który zwyczajnie
lubić się ni cenić nie dawał, raz zdobytego książęcego berła
i zamczyska nie ustąpi, jako że od lat skłóceni z sobą byli.
Władywoj
potomkiem był Przemyślidów przez matkę swą Ludmiłę, córkę
Wacława zwanego świętym, oraz Piastów przez Czcibora, Mieszkowego
brata, który z nią się ożenił w ten sam czas, co Mieszko z
Dobrawą. Po śmierci Dobrawy jednak związek ten za obopólną zgodą
rozpadł się, a Władywoj chłopaczkiem kilkuletnim będąc, z matką
do Czech powrócił, tam dorastając i tych możnych przy sobie
skupiając, którzy polańskim sprawom przychylni byli, a niemczyznę
niechętnie w czeskiej ziemi widzieli. Bolesław Rudy zaś obawiał
się go zawsze jako zamordowanego Wacława wnuka, zatem godniejszego
może, zdaniem niektórych, do księstwa pretendenta. Deprecjonował
tedy pochodzenie kuzyna, babce jego, Wacławowej żonie zdrady
małżeńskie przypisując i Ludmiłę bękartem jeno księżnej
mieniąc. Tego zaś Władywoj darować mu nie mógł i waśń między
kniaziami rosła. Na domiar jeszcze, jak to tam z Wacławową
małżonką i jej cnotą bywało, różnie ludzie różni prawili,
więc i sam Władywoj całkiem pochodzenia swego od Przemyślidów
pewnym nie był, co wieczną dlań było zgryzotą i nieustannie
pociechy w winie i miodzie szukać mu kazało. Z tego też i już
stawał się znanym, że do południa trzeźwym doczekać nie umiał,
co znowuż wodą było na młyn Bolesława Rudego propagandy.
Jeden
i drugi krewniakami w tym samym stopniu Bolkowi i Sygrydzie byli,
tedy ni za jednym, ni za drugim nijak się było Piastom wprost
opowiedzieć, ani też samym sobie ich ostawić. Nadto, brata ambicje
znając, zdziwiłaby się Świętosława mocno, gdyby zamętu
czeskiego dla siebie Bolko wyzyskać nie chciał, choćby po to, by
Słowaczyznę, z krakowską ziemią graniczącą, jako matczyne wiano
Piastom należną, a przez Rudego nieprawnie zagarniętą, odzyskać.
Albo i Morawy, o których od dawna przemyśliwał, zająć. Wszystko
to wielce użytecznym dla polańskiego księstwa być mogło, jeno…
Jeno nie w czas taki, gdy wojna z Niemcami na włosku już zawisła.
A do wojny na dwa fronty nijak Piastowi sił nie stanie. Stanęłoby
może, gdyby Swen z Danii na Niemców uderzył, siły ich wiążąc.
Swen, mimo zatargu z żoną, zaś może by i uderzył, gdyby
akuratnie więcej Anglią nie był zajęty i problemami, jakie
ludziom jego w Danelaw Anglowie i Sasi czynili, płacenia trybutu
należnego, zwanego „danegeld” odmawiając. Tedy wieści, które
w czas inny napawałyby radością i nadzieją rychłych na Czechach
zdobyczy, a może i czeskiego księstwa przyłączenia do
piastowskiej władzy, teraz jeno zmartwieniem być mogły kolejnym.
Bo nijak Bolko kuzynowi jednemu schronienia i pomocy odmówić nie
mógł. I nijak na drugiego kuzyna uderzyć nie mógł. I nijak sam
teraz dla siebie na czeskie dziedziny wojów wypuścić nie mógł,
gdy na rychłe Odry przekroczenie skupiać ich musiał. I znowu,
Niemców tylko, jak zawsze, zamęt między Słowianami ucieszyć
mógł, zwłaszcza, że wieści tak niedokładne i niepewne. Cóż
bowiem teraz stać się mogło? Wszystko.
~~~
* Mor,
hvornår vil jeg lære at sværd kampen ligesom du? –
(duń.)Matko, kiedy będę uczyć się
walczyć mieczem, tak jak ty?
** Sværd!
Jeg ønsker, jeg vil have! – (duń.) Mieczem!
Ja też chcę, ja też chcę!
*** Mor,
kan jeg gå i kirke med Maria? – (duń.)
Matko, czy mogę iść do kościoła z Marią?
**** min
datter – (duń.) moja córko
***** kaere –
(duń.) kochanie
Wszystko
to jest niestety we współczesnym duńskim (którym zresztą nie
władam, ale mam słownik xD). Jeśli ktoś potrafi to przerobić na
staronordyjski – obojętnie czy wschodni czy zachodni - lub
przynajmniej na islandzki (który jest staronordyjskiemu najbliższy),
to będę niezmiernie wdzięczna xD. Podobnie, jeśli ktoś duńskim
włada, błędy mi wytknie i poprawi xD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz