Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

wtorek, 4 grudnia 2012

10. Wiatr z południa (Sygryda)


     Na niedźwiedziej skórze rozciągniętej przed kamiennym paleniskiem baraszkowały dwie kilkuletnie, jasnowłose dziewczynki, napełniając komnatę radosnym, dziecięcym jazgotem i śmiechem. Trzecia, starsza, siedziała u niewielkiego, wąskiego okna, pod okiem piastunki pokrywając kawałek tkaniny nierównym jeszcze i niewprawnym haftem. Jako że była to już połowa kwietnia, przez okienko o otwartych okiennicach wpadały podmuchy ciepłego wiatru z południa, co i rusz marszcząc podwikę i chustę duńskiej piastunki, rozwiewając włosy dziewczynki i plącząc jej przędzę. Z dziedzińca palatium dobiegały nawoływania straży na wałach grodu, głosy służby, odgłosy życia rojnego podgrodzia oraz ćwiczących wojów z obu drużyn - polańskiej pod okiem wojewody Stojgniewa i duńskiej z jarlem Ragnarem na czele.
     - Mor, hvornår vil jeg lære at sværd kampen ligesom du?* - W pewnym momencie odezwała się najstarsza. - Nie chcę już haftować, to jest takie nudne.
     - Sværd! Jeg ønsker, jeg vil have!** - zakrzyknęła jedna z dziewczynek kotłujących się przed paleniskiem.
     - Mor, kan jeg gå i kirke med Maria?*** - nieśmiałym, cichym głosikiem, sepleniąc trochę, zapytała druga, najmłodsza.
            Królowa Sygryda najpierw uśmiechnęła się do córek i do własnych myśli, następnie zmarszczyła brwi. Dziewczynki wychowywała wedle tradycji przodków, na wzór dawnych, silnych kobiet Duńczyków i na wzór dawnych, twardych Piastówien, takich jak ona sama i jej ciotka Adelajda. Choć wszystkie trzy, nawet najmłodsza, czterolatka, potrafiły porozumieć się językiem słowiańskim, królowej zależało, by między sobą mówiły w języku ludów północy. Raz, że miały tam przecież wrócić i przyszłość ich wiązała się z północnymi krainami, dwa, że mniej były przez postronnych rozumiane i mogły mówić swobodniej.
            Świętosława na własnym przykładzie wiedziała aż nazbyt dobrze, że wychowaniem takim, w którym dziewczęta na równi z niewieścimi zajęciami poznać miały walkę, przyczynić im może w przyszłości zgryzot wiele, uważała jednak, że mimo wszystko w czasach i miejscach, w jakich im żyć przyszło, muszą one w razie konieczności potrafić się obronić, albo i zaatakować. Najstarsza, siedmioletnia Gyda, zaręczona nadal z jarlem Erykiem Hakonnsonem, który z rąk Swena Widłobrodego otrzymał podbitą Norwegię jako lenno, pod okiem wyznaczonego do tego starszego woja posiadła już podstawy walki, choć władać musiała wciąż wykutym dla jej drobnej i słabej jeszcze dłoni, lżejszym i mniejszym mieczem. Średnia, pięcioletnia Estrid, potrafiła ów mieczyk już jako tako w rączce utrzymać. Najmłodsza, czterolatka, najwięcej jednak królowej zmartwień przyczyniała. Choć matki imieniem nazwana, najmniej z wszystkich trzech ją przypominała. Poród cudem chyba przeżywszy, dzieckiem była wątłym, chorowitym, słabym i strachliwym, od broni i wojów stroniącym, zabaw jeno, a bajek i ksiąg ciekawym. Choć wszystkie trzy, jak i bracia ich ochrzczone były, Sygryda nigdy o wychowanie ich w chrześcijańskiej wierze nie dbała, nie tylko dopuszczając, by dawną przodków wiarę znały, ale i ku dawnym obrzędom dziewczynki zachęcając. Nic więc i dziwnego, że kościół, śpiewy, ani mnichów nauki ich nie pociągały. Z wyjątkiem najmniejszej Świętosławki.
     - Gyda, min datter****, pójdziesz miecz ćwiczyć, gdy ten ścieg haftu skończysz. Wojownik dobry cierpliwym być musi także - królowa, dumna z najstarszej córki, szeroko się do niej uśmiechnęła. - Estrid, kaere*****, tobie więcej jeszcze cierpliwości trzeba, lata następnego, po Midsommer, własnego nauczyciela dostaniesz. Sventslava - brwi marszcząc, celowo najmłodszej córki imię jak Duńczycy, nie zaś jak Polanie, wymówiła - z Marią w mojej jeno przytomności bawić się tobie wolno, a do kościoła ni z nią, ni z nikim chodzić ci nie zezwalam, chyba, że sama cię zaprowadzę. Zrozumiałaś?
     - Ale kiedy, mamusiu? - spytała dziewczynka, jeszcze ciszej i bardziej nieśmiało, jasną główkę spuszczając tak, że niemal znaczenia słów jej należało się domyślać. - Tak tam ładnie śpiewają…
            Gyda parsknęła drwiącym śmiechem, po twarzy matki dziewczynek zaś przemknął grymas zły, zacięty. Nie chciała, by córki jej zbyt wiele czasu z Marią czy z pozostałymi dziećmi Emnildy spędzały. Te ostatnie bowiem uważała za słabe i całkiem nie tym zajęte, co książętom i księżniczkom, co Piastom potrzebne i ważne było i nie chciała, by własne jej dzieci na ich podobieństwo się zmieniły, co łacno przyjść mogło, gdyż niewiadomo było, ile jeszcze czasu przyjdzie im tu spędzić. A nade wszystko nie chciała, by zanadto do kościoła i nauk chrześcijańskich się zbliżyły. Nie chodziło tu zresztą tyle o samą chrześcijańską wiarę i jej zasady, ile o to, by z nimi idącym wpływom niemieckim nie ulegały i nimi nie nasiąkały.
     - Powiedziałam: nie - zimny głos Świętosławy zdawało się, że powietrze w izbie zmrozi - na Gody pójdziem pewnie, to ci starczy. A Thorkell ładniej śpiewa i o rzeczach i ciekawszych i ważniejszych.
            Dziewczynka, choć gniewem i odmową matki przejętej na płacz się jakby zbierało, może by i ponowiła prośbę, przeszkodziło temu jednak skrzypnięcie uchylanych drzwi.
           
***

            Do komnaty, chyłkiem jak cień jaki, wsunął się Zbyszko. Głowę skłoniwszy krótko, spod wiecznie na twarz nasuniętego kaptura w królową oczy ciemne, niczego nie wyrażające, jakby martwe, wbił. Jednego ich spojrzenia Świętosławie wystarczyło, by wiedzieć, że z ważnym czymś przybywa i dla jej uszu jeno przeznaczonym. Gestu z kolei jednego Sygrydy wystarczyło Indze, duńskiej piastunce, nawykłej do chwytania w lot, a nawet i odgadywania rozkazów jej pani. Szybko dziewczynki obie z posadzki zebrała, Świętosławkę na ręce biorąc, a Estrid za rączkę ciągnąc. Gyda, także pojmując i wolę matki uprzedzając, sama z ławy pod okienkiem się porwała i za nimi w drugiej komorze znikła, której też drzwi zaraz zawarła. Zbyszko wpierw upewnił się, iż pod drzwiami komnaty ni człeka nie ma, następnie, że pod okienkiem także nikt nie krąży. Dopiero wtedy odezwał się, mówiąc szybko i dla bezpieczeństwa w języku Duńczyków.
     - Pani, u Czechów mąt i zawierucha. Brat wasz cioteczny, Bolesław, trzeci tego imienia, Rudym zwany, obalony został i wygnany. U brata twojego pani, schronienia i pomocy szukać zamiaruje. Do Krakowa właśnie zjechał, potem do Poznania pewnikiem zdążać będzie.
     - Od kogo wyszła ta wiadomość? - Wzrok królowej, wyostrzony i czujny, twarz poufnika badał, a myśli już w szalonym tempie biegły.
     - Od komesa Sobiesława Doliwy, tego, co to wiesz, pani…
            Królowa wiedziała. Pamiętała doskonale Sobiesława Doliwitę, mężnego, świetnego woja, który przed dziesięciu laty, we wspólnych walkach polańsko-szwedzkich przeciw Duńczykom wsławił się tak, że proszę siadać. Później jednak, do starej wiary i dawnych praw i tradycji przywiązany, w konflikt z nowym jakimś, a chrześcijańskiej wierze podległym prawem Bolesławowym popadł i, by gardła niesłusznie pod topór nie oddać, ucieczką z księstwa musiał się salwować. Wspominając mile czasy wspólnej walki i Sygrydy dowodzenia, będąc zarazem świadom, iż sam podobnie miło jest w Szwecji pamiętanym, nad wyborem miejsca wygnania nie wahał się ni chwili i dnia pewnego, chmurnego wielce, na szwedzki jeszcze dwór Świętosławy zawitał. Z drużyną jej dalsze do chwały powody i łupy zdobył, które do spółki z królowej wstawiennictwem, problemy z kniaziem pozwoliły mu uładzić. Cała sprawa, która o mało co woja życia nie kosztowała, okazała się zresztą intrygą i matactwem biskupa krakowskiego Lamberta, Bolesława i Sygrydy brata przyrodniego, syna Ody Niemki, któremu wielce się ziemie rodu Doliwów podobały i jak raz z jego domeną biskupią sąsiadowały. Woja tedy do łask przywracając, a brata przyrodniego nie mogąc inaczej ukarać, uczynił kniaź Sobiesława Doliwę komesem ziemi krakowskiej, urzędem, zaszczytem i dochodem krzywdy mu wyrównując. Sobiesław, choć łaskę doceniał, więcej jednak wdzięczności za gościnę, walki wspólne, ochronę i wsparcie wobec Świętosławy żywił, nigdy o tym, co jej winien, nie zapominając. Przez wszystkie te lata zatem wiernie pozostawał jednym z kilku sekretnych, a Sygrydzie oddanych w księstwie polańskim informatorów, jako i inni ze Zbyszkiem i przez Zbyszka kontakt utrzymując.
     - Tedy wieść pewna. Bolko już wie?
     - Nie, pani. Sobiesław najpierw do mnie pchnął umyślnego, gdy tylko czaty znad granicy znać mu dały, a do kniazia dwa dni później dopiero, gdy kniaź czeski w Krakowie stanął. Sobiesław przekazać kazał, że pilnować będzie, by się Rudy z biskupem Lambertem nie kumał i zapytuje, czy dobrze uczyni. Posłańca jego, na świeżym koniu zaraz nazad wyprawię, tedy czy jeszcze coś mam mu rzec, pani?
            Królowa zamyśliła się na chwilę, w przestrzeń ponad ramieniem mężczyzny wpatrując. Wieści ze wszech miar były interesujące, choć i niepokojące zarazem. Bolko Rudy, choć nie zawsze w polityce z Piastami zgodny, był im przecie krewniakiem, matki brata synem, a osoba jego, jako-tako neutralną i wyrównaną pozycję dawała obu u Czechów stronnictwom rywalizującym, z których jedno propolańskie było, drugie proniemieckie. Która strona Bolka Rudego obaliła i która ster księstwa objęła? Najważniejszej, wychodziło, rzeczy Zbyszko jej jeszcze nie powiedział.
     - Kto po nim księciem ostał?
     - Tego Sobiesław nie wiedział jeszcze, pani - odrzekł szybko, choć niechętnie, zły, że kompletnych informacji dla swej pani nie ma. - Z Czech różne a sprzeczne wieści dochodzą. Jedni prawią, że młodsi książęta, Jaromir z Oldrzychem, drudzy, że Władywoj, przez kniazia Czcibora wasz, pani, brat stryjeczny. Najwięcej wiary Sobiesław temu dawał, że obalili go juniorzy, ale Hradczany uchwycił w zamęcie Władywoj. Mnie też ta możliwość do prawdy najpodobniejszą się wydaje. A wiadome to, pani, że kto ma Hradczany, ten ma i Pragę. A kto ma Pragę Złotą, ten ma Czechy.
            Wieści, wychodziło, stawały się coraz bardziej intrygujące. Jaromir z Oldrzychem, z niemiecka zwać się nakazującym Udalrykiem, młodsi Bolesława Rudego bracia, z niemieckimi grafkami pożenieni, stronnictwu proniemieckiemu przewodzili, za niemieckie złoto i srebro ludzi sobie kupując. Władywoj z kolei potomkiem był bocznej linii tak Przemyślidów, jak i Piastów i stąd też naturalną propolańskiej grupy możnowładców głową.
     - Przekaż Sobiesławowi, że dobrze uczyni. I że ja chcę jak najrychlej pewnych a dokładnych z Czech informacji. Wierzę, że zdobyć je potrafi. I pamiętać nam trzeba, by wierność jego nagrodzić.
     -Tak, pani.
            Zbyszko, skłoniwszy się, znikł w drzwiach chyłkiem tak, jak się pojawił, pozostawiając królową z jej myślami. Wieści mogły okazać się w istocie nader niebezpiecznymi. Jeśli by bowiem stronnictwo proniemieckie górą ze sprawy wyszło, znaczyć by to mogło ni mniej ni więcej, jak niemieckie okrążenie Wielkopolski. Słuszność jednak miał Zbyszko, że kto Pragę dzierżył, ten Czechy dzierżył, jako że była istotnie Złota Praga głową i filarem czeskiego księstwa. Ten zaś Pragę w garści trzymał, kto kniaziowski zamek na Hradczanach opanował i drużyną obsadził. Władywoj ku temu i sposobność, i możliwości, i poparcie mieć mógł. Zarazem pewnym było, że kuzynowi Bolesławowi, Rudym zwanemu, który zwyczajnie lubić się ni cenić nie dawał, raz zdobytego książęcego berła i zamczyska nie ustąpi, jako że od lat skłóceni z sobą byli.
Władywoj potomkiem był Przemyślidów przez matkę swą Ludmiłę, córkę Wacława zwanego świętym, oraz Piastów przez Czcibora, Mieszkowego brata, który z nią się ożenił w ten sam czas, co Mieszko z Dobrawą. Po śmierci Dobrawy jednak związek ten za obopólną zgodą rozpadł się, a Władywoj chłopaczkiem kilkuletnim będąc, z matką do Czech powrócił, tam dorastając i tych możnych przy sobie skupiając, którzy polańskim sprawom przychylni byli, a niemczyznę niechętnie w czeskiej ziemi widzieli. Bolesław Rudy zaś obawiał się go zawsze jako zamordowanego Wacława wnuka, zatem godniejszego może, zdaniem niektórych, do księstwa pretendenta. Deprecjonował tedy pochodzenie kuzyna, babce jego, Wacławowej żonie zdrady małżeńskie przypisując i Ludmiłę bękartem jeno księżnej mieniąc. Tego zaś Władywoj darować mu nie mógł i waśń między kniaziami rosła. Na domiar jeszcze, jak to tam z Wacławową małżonką i jej cnotą bywało, różnie ludzie różni prawili, więc i sam Władywoj całkiem pochodzenia swego od Przemyślidów pewnym nie był, co wieczną dlań było zgryzotą i nieustannie pociechy w winie i miodzie szukać mu kazało. Z tego też i już stawał się znanym, że do południa trzeźwym doczekać nie umiał, co znowuż wodą było na młyn Bolesława Rudego propagandy.
Jeden i drugi krewniakami w tym samym stopniu Bolkowi i Sygrydzie byli, tedy ni za jednym, ni za drugim nijak się było Piastom wprost opowiedzieć, ani też samym sobie ich ostawić. Nadto, brata ambicje znając, zdziwiłaby się Świętosława mocno, gdyby zamętu czeskiego dla siebie Bolko wyzyskać nie chciał, choćby po to, by Słowaczyznę, z krakowską ziemią graniczącą, jako matczyne wiano Piastom należną, a przez Rudego nieprawnie zagarniętą, odzyskać. Albo i Morawy, o których od dawna przemyśliwał, zająć. Wszystko to wielce użytecznym dla polańskiego księstwa być mogło, jeno… Jeno nie w czas taki, gdy wojna z Niemcami na włosku już zawisła. A do wojny na dwa fronty nijak Piastowi sił nie stanie. Stanęłoby może, gdyby Swen z Danii na Niemców uderzył, siły ich wiążąc. Swen, mimo zatargu z żoną, zaś może by i uderzył, gdyby akuratnie więcej Anglią nie był zajęty i problemami, jakie ludziom jego w Danelaw Anglowie i Sasi czynili, płacenia trybutu należnego, zwanego „danegeld” odmawiając. Tedy wieści, które w czas inny napawałyby radością i nadzieją rychłych na Czechach zdobyczy, a może i czeskiego księstwa przyłączenia do piastowskiej władzy, teraz jeno zmartwieniem być mogły kolejnym. Bo nijak Bolko kuzynowi jednemu schronienia i pomocy odmówić nie mógł. I nijak na drugiego kuzyna uderzyć nie mógł. I nijak sam teraz dla siebie na czeskie dziedziny wojów wypuścić nie mógł, gdy na rychłe Odry przekroczenie skupiać ich musiał. I znowu, Niemców tylko, jak zawsze, zamęt między Słowianami ucieszyć mógł, zwłaszcza, że wieści tak niedokładne i niepewne. Cóż bowiem teraz stać się mogło? Wszystko.



~~~
Mor, hvornår vil jeg lære at sværd kampen ligesom du? – (duń.)Matko, kiedy będę uczyć się walczyć mieczem, tak jak ty?
** Sværd! Jeg ønsker, jeg vil have! – (duń.) Mieczem! Ja też chcę, ja też chcę!
*** Mor, kan jeg gå i kirke med Maria? (duń.) Matko, czy mogę iść do kościoła z Marią?
**** min datter – (duń.) moja córko
***** kaere – (duń.) kochanie
Wszystko to jest niestety we współczesnym duńskim (którym zresztą nie władam, ale mam słownik xD). Jeśli ktoś potrafi to przerobić na staronordyjski – obojętnie czy wschodni czy zachodni - lub przynajmniej na islandzki (który jest staronordyjskiemu najbliższy), to będę niezmiernie wdzięczna xD. Podobnie, jeśli ktoś duńskim włada, błędy mi wytknie i poprawi xD.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz