Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

wtorek, 30 października 2012

5. Nocne rodaków rozmowy (Sygryda)


     Gdy kniaź Bolesław, wytrzeźwiawszy, wkroczył do jednej z komnat siostrze swojej przydzielonych, zobaczył Świętosławę, opierającą się o masywne obmurowanie paleniska i rozprawiającą z tym jej Duńczykiem, który wyglądał na szaleńca. Bolesławowi się zresztą w całej tej scenie coś nie podobało, choć nie umiałby powiedzieć, co dokładnie. Może to wzrok, niby służalczy, a jednak intrygujący, który wiking w królową wbijał, może to tembr jej głosu, całkiem inny od tego, który Bolko znał, a może lekko niestosowna poza, w jakiej stała, albo też wielce niestosowna odległość, w jakiej stał on. I obecność drugiego Sygrydy poufnika, tego Polanina, zerkającego na nich oboje wzrokiem cokolwiek ponurym, i wtrącającego co jakiś czas dwa, trzy słowa do dyskusji, wcale książęcego wrażenia nie poprawiała. Wprost przeciwnie. Z rozmowy toczonej w twardym języku ludów północy, książę nie zrozumiał nic oprócz imienia swego szwagra, Swena. To mu przypomniało o powitaniu w bramie grodowej i o tym, że dawno już miał zapytać Świętosławę o powód wizyty.
            Na widok brata Sygryda jakby otrząsnęła się, podeszła ku niemu, wskazując dwa pięknie rzeźbione i wymoszczone futrami krzesła. Duńczyk zaś cofnął się na ławę pod oknem, zajmując drugi jej koniec, naprzeciw Zbyszka, a w kniazia wbijając ponure spojrzenie przekrwionych szarych oczu. Bolesław, zaczekawszy aż siostra usiądzie, zajął drugie krzesło i odprawił służbę. Ragnar i Zbyszko, królowej tylko rozkazów nawykli słuchać, nie ruszyli się z miejsc.
     - Pomówić nam trzeba, siostrzyczko.
     - Trzeba, Bolko.
     - Tedy ludzi odpraw.
     - Zbędnych odprawiłam. Ci mogą zostać i przy nich mówić można, jakbyśmy dwoje jeno byli.
            Książę, choć nie do końca z obrotu sprawy zadowolony, wzruszył ramionami.
     - Nie mówiłaś mi jeszcze, siostrzyczko, co to się stało, że gościć cię u siebie mogę.
     - Sądziłam, że od pilniejszych spraw zaczniemy. Ale skoro taka twoja wola…

***

            Chociaż śniegi stopniały i lód puścił, pod koniec lutego w Roskilde wciąż wiało chłodem, a komnat zamkowych nie szło nagrzać. Na zewnątrz strażnicy poowijani płaszczami marzyli o tym, by znaleźć się za dającymi ochronę od wiatru murami zamku, w komnatach i izbach ocieplanych wielkimi, kutymi w ścianie paleniskami. Służba zaś zamkowa marzyła o tym, by znaleźć się na zewnątrz, choćby na chłoście wiatru i deszczu, ale z dala od burzy, jaka zawisła nad komnatami.
            Wszyscy co do jednego woleliby, żeby królowa ich, Najjaśniejsza Pani, krzyczała, ciskała się, darła szaty, biła pachołków i robiła awanturę za awanturą zwykłym niewieścim obyczajem. Wszystkich przerażał lodowaty spokój królowej Sygrydy, zwanej nie bez powodu Storradą. Albowiem wszyscy wiedzieli, do czego taki spokój prowadzi. Do twardej jak skała, zimnej jak morska woda i ostrej jak głownia miecza nienawiści i zemsty „piastowskiej wilczycy”, jak zwali ją mniej przychylni, głównie norwescy, skaldowie. Nieliczni pamiętali ją tak spokojną w wirze walki o sukcesję szwedzką po Eryku Zwycięskim. Walki, w której głowy położyło bez mała sześćdziesięciu lokalnych książąt, hovdingów i jarlów, twardych i bitnych wikingów, a którą przetrwała i wyszła z niej zwycięsko ona jedna, syna iście, jak wilczyca szczenię, ochraniająca. Wielu pamiętało ją tak spokojną na czele osławionej już jej własnej drużyny, w największym ogniu walk z Wieletami. Wszyscy pamiętali ją tak spokojną, planującą dokładnie koalicję przeciw Olafowi Tryggvasonowi, pociągającą za wszystkie jej sznurki i dowodzącą drakkarem „Midgardsormen” pod Svolder.
            Powszechnie sądzono, że małżeństwo Sygrydy Storrady i uczulonego na punkcie własnej męskiej dumy Swena Widłobrodego niezbyt długo będzie szczęśliwe. Można się było spodziewać, że król nie będzie ani zbyt dobrze, ani zbyt długo znosił konkurencji w postaci własnej żony. Że nie zniesie tego, iż przewyższała go i w zdolnościach przywódczych i w krwiożerczości, iście wilczej. Tego, że jego własni wojowie woleli pływać pod rozkazami jej, niewiasty w końcu, niż swego króla. A nawet i tego, że to ona była faktycznym dowódcą pod Svolder i że to jej zwycięstwo nad Tryggvasonem autorzy sag opiewali. Swen zdecydowanie wolałby kobietę, która byłaby odpoczynkiem dla wojownika, od kobiety, która była dla niego wyzwaniem. Nikt nie miał również wątpliwości, że Sygryda z kolei usadzić się w zamku z kądzielą w rękach nie pozwoli. Że mężowskie gorzkie żale i zawiedzione ambicje będzie lekceważyć. Ani też, że nie ścierpi, gdy małżonek do łożnicy bardziej posłuszną i w jego majestat zapatrzoną niewiastę weźmie.
            Świętosława awantury nie zrobiła, jedynie raz jeden, z owym lodowatym spokojem oświadczyła, że dziewka o imieniu Thyra, którą Swen nałożnicą swoją uczynił, ma zniknąć, albo też ona sama sprawi, by znikła. Widłobrody, na to tylko czekając, rozsierdzony wielce, cały żal swój wykrzyczał, na służbę ni wojów obecność się nie oglądając, na koniec zaś dodając jeszcze i groźbę, jak głębokie są wody Ore-Sundu.
     - Spróbuj. - Królowa uśmiechnęła z ironią. - Tylko spróbuj. A łodzie z wojami brata mego w dziesięć dni tu będą. A za dni jedenaście twój szkielet ryby będę obgryzały obok Tryggvasonowego.
            Swen, świadom słuszności jej słów, pojął w tej chwili, że przegrał. W oczach mu pociemniało, a bezradna wściekłość zalała żyły. Nie myśląc już nic i nic już prócz złości nie czując, zamierzył się do ciosu. Sygryda stała przed nim, o krok, nieporuszona. Kątem oka dostrzegła, jak dłonie trzymających wartę w komnacie wojów wędrują za pasy, ku rękojeściom mieczy i toporów. Wyszczerzyła się w uśmiechu, tyleż pogardliwym, co drapieżnym, bliżej jeszcze do niego przysunęła.
     - No dalej - wysyczała. - Uderz mnie. Zrób to. Uderz mnie, a brata wojów nie będę nawet potrzebowała, bo twoich własnych mi stanie.
            Swen, twarz dłońmi zakrywszy, oddalił się, Sygryda zaś zwołała do siebie królewską radę.
            Panowie z rady, by kryzys zażegnać i sąsiadów niemieckich wojną domową nie ucieszyć, radzili, aby królowa na czas jakiś wyjechała, synów jeno, jako prawych i - w nadziejach wszystkich - rychłych dziedziców ostawiając. Wysłuchawszy, Świętosława odprawiła ich, z dwójką swoich przybocznych tylko w komnacie zostając. Chodziła długo od ściany do ściany, w końcu dłoń oparła o ryte ozdobnie w kamieniu zwieńczenie paleniska, na dłoni zaś oparła czoło.
     - Radźcie.
     - Pani - pierwszy ozwał się Polanin, oczy ciemne, jakby martwe, od paleniska odrywając i ku królowej kierując - słusznie panowie z rady mówią. Wyjechać trzeba ci, pani. Ale nie samej, tylko z drużyną, z mocą taką, by jako banita po dworach obcych się nie tułać, a szacunek mieć i wszędzie chętnie być widzianą, a w razie potrzeby jakiej, jeszcze królowi zagrożeniem być.
     - A Kanut, Harald? Zostawić ich tu? Przecie ta dziewka też może mu synów dać.
     - Pani, Swen jest głupi, ale nie szalony. I nie jest młody już. Nim on zemrze, syn jaki nowy nie osiągnie wieku męskiego, a synowi byle dziewki z podgrodzia kto da posłuch i wsparcie? A za twoimi synami, pani, prócz ciebie i brata twego, wszystkie rody duńskie staną. Każdy woj, który choć raz z tobą, pani, pływał. Usunąć ich Swen nie ośmieli się. Bo wie doskonale, że śmiercią długą i bolesną by wtedy konał. Swena zabraknie, wtedy ty, pani, z drużyną do synów wrócisz.
     - Ragnar?
Jarl, nieporuszony, począł rozważać sytuację, która groziła krwawym konfliktem i szeroką pożaru łuną nad całym krajem. Wiedział dobrze, że nic innego niźli wyjazd z Roskilde, Najłaskawszej nie pozostawało, ale wiedząc, że Świętosława łatwo za wygraną nie da, a i ucieczką ratować się nie będzie, postanowił na bezpieczeństwo jej postawić raczej, niżeli duszę żądną walk ciągłych z łańcucha spuścić, by własny swój kraj kąsała.
     - Pani. – Przerwał ciszę po dłuższej chwili, bacząc, by czasem czego głupiego nie wyrzec bez uprzedniego rozważenia. – Pierwej zgodzić się muszę, że tutaj niczego prócz otwartego konfliktu nie ujrzymy, ale gdy opuścimy kraj, Swen niechybnie zatroszczy się, byś nie wróciła tu prędko. Trzeba ci wybrać między bezpieczeństwem dziedziców i swym własnym, a ostaniem w tym miejscu. Swen, choć człowiek głupi, ma swoich przyjaciół we grodzie i okolicach, jeśli dojdzie do czego, gotów jest wyrzec się Danii, a nawet Norwegii i do śmierci wojować, aż do ostatniego człeka jego oddziałów nie wyrżniemy. Państwo upadnie i nie będzie czym rządzić, gdy już do władzy powrócisz. O dynastii myśl, o potędze, jaką może taki konflikt zniweczyć. Jeśli zasię ta dziwka zacznie się do polityki mieszać, gotów jestem osobiście pozbawić ją głowy jako tu stoję, byś, pani, mogła bez obawy zbierać siły, by w jednym uderzeniu Swena zniszczyć, kraj w spokoju ostawiając. Walcz, pani, ale o zwycięstwo, nie zaś o takie ochłapy, jakie ci proponują.
            Cisza zaległa w komnacie taka, że tylko ponure wycie wichru na dziedzińcu i trzaskanie ognia w palenisku było słychać.
     - Dobrze. – Lodowaty spokój królowej nawet jej najbardziej zaufanym przybocznym podnosił drobne włoski na karku. – Ragnar, wybierzesz setkę z tych wojów, co by chcieli z nami odejść. Ale tylko takich, którzy już z nami pływali, których wierność i męstwo sprawdzone. Zwłaszcza zaś takich, co w Danii, jak ty, pozostać nie mogą, gdy mnie nie stanie. I takich, którzy nikogo ani niczego tu nie zostawią, co utracić by im żal było. Bo rodzinom i majątkom takich, co za mną pójdą, Swen nie przepuści. Weźmiemy mój „Midgardsormen”, za którego sterem sam staniesz i dwa inne drakkary wybierz. Ludzi do nich wedle własnego uznania przydziel, knarrów też i czeladzi ile uznasz za potrzebne, bo niczego, co moje, a synom moim niekonieczne, Swenowi zostawiać nie myślę. Pojąłeś wszystko?
     - Tak, Najjaśniejsza. – Skłonił się krótko, żołniersko, zaciśniętą pięścią uderzył się w pierś przybraną w kolczugę.
     - Zbyszko, ta dziewka ma ojca i brata.
     - Tak, pani.
     - Ma już ich nie mieć. Sama zaś niech żyje. Niech pamięta. I niech się boi.
     - Tak, pani.

***

            Książę Bolesław, opowieści siostry wysłuchawszy, długo siedział w milczeniu, snadnie coś w myślach ważąc.
     - Dobrze zrobiłaś, żeś przyjechała. Na sojuszu zerwanie ani mnie, ani Danii nie stać. – Królowa zgodnie pokiwała głową. – O synów się nie lękaj, Swen dla własnego dobra nie waży się tknąć ich, ni im uchybić. No i też jego dzieci to przecie. A ty… Ty przydasz mi się tutaj. Nie wiem, kiedy do Niemiec ruszę, ale ruszę. Ekkehard niby to syna po pomoc przysłał, ale tak jakoś, jakby zarazem i nie chciał, byśmy za szybko na Milsko ruszyli. Nie wiem ja przy tym do końca, ile w tym posłania Ekkeharda, a ile samego syna jego pomysłowości własnej. Za szybko też i wejść nie mogę, bo jeśli Herman szwabski i Henryk bawarski, nie daj to, Boże, do porozumienia z sobą by doszli, łacno by nas tedy w kleszcze mogli wziąć i od Odry odciąć. A jak raz, najlepszy mój wywiadowca zadział się gdzieś w niemieckiej ziemi i nie wraca. Myślę tedy zaczekać jeszcze, niechaj się rzecz cała na jedną lub drugą stronę wyklaruje. Ale tak czy inaczej, przecie po to, co moje, upomnieć się pójdę. Milsko, Łużyce i Miśnia, Ottonowym, świeć, Panie, nad jego duszą, testamentem mnie przeznaczone i z nich nie ustąpię. Tedy prędzej czy później na Niemców ruszym. A wielka by to była radość, w pochodzie takim mieć tę setkę, co ich przywiodłaś, ze sobą. Znam ja, siostrzyczko, wikingów twoich. Wiem ja, że setka ich za trzy setki zwykłych wojów stanie.
     - No to i będziesz miał moją drużynę. Ale pod moim dowództwem.
            Bolesław skrzywił się wyraźnie i zasępił.
     - A nie ostałabyś ty sama z córami w Poznaniu?
            Świętosława zaśmiała się drwiąco, choć niemal serdecznie.
     - Bolko, co ty myślisz, że po to ja od Swena wyjechałam, żeby w Poznaniu z kądzielą siedzieć?
     - Nie o to mi nawet idzie, że to nie przystoi, boć znam ja ciebie, iście, w ciotkę Adelajdę żeś się wdała, ale lękałbym się o ciebie, siostrzyczko.
     - Wojna to wojna, a mnie ona nie obca. Zresztą, myślisz ty, że moja drużyna, woje, którzy ze mną woleli z Danii odejść niż z królem swoim zostać, że oni właśnie, z tu obecnym jarlem Ragnarem na czele, czyich innych niż moich rozkazów by usłuchali?
            Bolesław obejrzał się niespokojnie na Duńczyka, który z kolei wpatrywał się w niego z dziwnym jakimś, wilczym jakby, błyskiem w przekrwionym szaleństwem oku.
     - Przecież możesz zginąć!
     - Mogę. I jeśli zginę, to pogrzebać masz mnie dawnym ojców obyczajem, a nie tą nową modą niemiecką. Zbyszka wtedy synom moim odeślesz na służbę i własność. A wojom moim, pod wodzą tu obecnego jarla Ragnara, wolną rękę dasz. Czy zechcą z tobą zostać, czy gdzie indziej pójść, ich to rzecz.
     - Widzę - kwaśno wtrącił książę - żeś całkiem już ostatnią wolą swoją rozporządziła. A mnie przypadnie co?
     - Sojusz mocny i trwały ze Szwecją i Danią - odparła królowa od razu, całkiem ironią brata niewzruszona. - I nad córkami mymi opieka, póki bracia ich wieku męskiego nie osiągną.
     - Pięknie.
     - Niemało to.
     - A czy ja narzekam? Chcesz, to i na Jezu Krysta mogę ci zaprzysiąc, że twoją wolę spełnię.
     - O, nie. Jego i klechów jego niemieckich z dala od tego i ode mnie trzymaj.
            Przez czas jakiś w komnacie słychać było tylko trzask drewnianych polan w palenisku przez ogień trawionych i nawoływania straży na wałach grodowych. W końcu królowa, pragnąc jedną sprawę zakończyć, by do następnej przejść, odezwała się znowu.
     - Tedy jak? Na równy mój udział w walce godzisz się? A nie, to choć z żalem, ale gdzie indziej pójdziemy. Do syna mego Olafa choćby, na Ruś, do Prusów, a nawet i do Węgrów albo Franków jakich. Woje z nas dobre, przyjmą nas wszędy chętnie i dobrze zapłacą.
     - Zostań - odrzekł Bolesław cicho, po chwili jakby poweselawszy. - Godzę się. Choć spokojny o ciebie nie będę, za to spokojny w każdej bitwie, że w dobrych rękach jest dowództwo drugiego skrzydła wojska mojego. No, toć prawie jak ojciec ze stryjem Czciborem my będziem. Rodzeństwo razem przeciw Niemcom stojące. Daj nam tak, Boże, drugiej Cedyni posmakować.
            Świętosława, uśmiechnięta krzywo, nie skomentowała braterskiej modlitwy, ku innemu bowiem problemowi myśli jej już biegły.
     - A właśnie, jak przy sprawach rodu jesteśmy, nie widzę ja nigdzie Bezpryma.
            Kniaź w jednej chwili spochmurniał, twarz od ognia odwrócił, jakby wstydził się lub lękał do czegoś siostrze przyznać.
     - Bo go i w Poznaniu nie ma. Do Italii posłałem, niech nauki pobiera, na duchownego szkoli się.
     - Bezprym?! - Królowej oczy rozwarły się szeroko najpierw w zdumieniu, następnie zaś oburzeniu. Z rzeźbionego krzesła poderwała się, zdało się, jakby wilczyca ku księciu miała rzucić się. W bezsilnej złości jednak ręce jej opadły wzdłuż ciała, by po chwili unieść się i brosz owalnych, przecudnej roboty, suknie jej spinających chwycić się, jakby Sygrydę ciężar jaki dusił. - Bezpryma ty w mnichy chcesz postrzyc?!
            Kniaź głowę ku siostrze uniósł, jakby wyzwanie jej rzucał. Przemawiał głosem spokojnym, ale obserwatorzy baczni, jakich dwóch w osobach Zbyszka i Ragnara w komnacie było, dostrzegli, jak drżą mu zbielałe dłonie, na poręczach dębowych, rzeźbionych bogato i pozłoconych, krzesła zaciśnięte.
     - A co złego w tym? Trzecie to już pokolenie nasze, które ochrzczone. Czas nam najwyższy Piasta prawdziwego księciem, ale Kościoła uczynić. W duchownym stanie jego, książęcego syna, wielka kariera czeka. W biskupy pójdzie, arcybiskupem po Radzimie zostanie, a kto wie, może i wyżej zajdzie…
            Przerwał mu śmiech Świętosławy. Złośliwy, zły i gorzki, bardziej warczenie wilczycy przypominający niż niewieści głos.
     - Bezprym. Syn twój pierworodny, który we wszystkim jest tobie podobny, który dziedzicem twoim z rodu i prawa być powinien. Piast z Piastów, i po mieczu, i po kądzieli. Bezprym. Który, jak my dwoje, miecza jest człowiek żelaznego. W którym jedna z tobą, ze mną, z ojcem, stryjem Czciborem i ciotką Adelajdą, jest natura. Piastowska. Która nie wytrzyma bezruchu, która nie zdzierży bezczynności, która bez walki i bez władzy żyć nie może i nie zechce. I ty jego chcesz klechą uczynić? On do miecza stworzony, nie do psalmów wyśpiewywania!
     - Następcą moim Mieszko będzie, to już postanowione.
     - Mieszko - prychnęła królowa pogardliwie. - Iście, bardziej mu imię stryja przyrodniego Lamberta pasuje, niż ojcowe. Jemu ty myślisz księstwo zostawić? Księstwo takie, jak to? Które trzeba czas cały pięścią w żelaznej rękawicy trzymać, bo jeśli cugli popuścisz, zaraz sąsiedzi zlecą się i jako wilcy rozdrapią. A nie sąsiedzi, to i poddani sami rozbiegną się, Pomorcy, Ślązacy, z Mazowsza i z Małej Polski zaraz bunt wzniecą i oderwą dzielnice. Takie ty księstwo chcesz zostawić… Jemu.
     - Siostra!
     - Jemu, który na konia bez pomocy siąść nie umie. Który krew ujrzawszy, jak matka swoja mdleje. Który, o sprawy księstwa zapytany, bzdury jakieś plecie, co w niemieckich i italskich księgach zapisane, a ani wie, jak grody opatrywać należy, kędy natarcie wroga iść może, skąd spyżę dla wojska brać.
     - Siostra!
     - Który dłonie ma słabe i delikatne jak dzieweczka. W których miecza utrzymać nawet nie zdoła. Któremu, iście, miast miecza albo topora tylko pióro mnisze dać do ręki. Albo i kądziel.
     - Siostra!
            Książę więcej już złośliwych przygan pod adresem ukochanego syna ukochanej swej małżonki nie zdzierżył, z krzesła porwał się i ku Sygrydzie ruszył, rękę już do uderzenia wznosząc. Na ten widok Zbyszko i Ragnar, identycznym, szybkim jak myśl ruchem położyli dłonie na rękojeściach - pierwszy sztyletu, drugi miecza, pani swojej nawet przed kniaziem bronić gotowi i na żadne czynu konsekwencje niebaczni. Wszystkich trzech mężczyzn w miejscu osadziło jedno spojrzenie królowej. Spojrzenie to samo, przed którym drżał Olaf Tryggvason, a Eryk szwedzki i Swen duński naginali wolę. To samo, na którego niemy rozkaz nie tylko setka do Polan przywiedzionej drużyny, ale i wiele setek wojów w Danii i Szwecji pozostawionych poszłoby w bój najgorszy, albo też biernie i bez słowa skargi dało sobie wnętrzności wypruć. Spojrzenie, które księża chrześcijańscy, jak diabła Sygrydy nienawidzący, szatańskim urokiem nazywali i już to wodą święconą chcieli odczyniać, już to ogniem karzącego oczyszczenia palić. Spojrzenie pewnej siebie, swym pochodzeniem się chlubiącej i swej władzy świadomej kobiety, do której przydomek Dumna, przez skaldów w sagach ukuty, już przyrósł jak drugie imię.
            Świętosława wierność i odwagę swoich przybocznych nagrodziła, każdemu z osobna nikły uśmiech posyłając. Kniaź, jakby moc cała z niego uszła, na krzesło osunął się, głowę spuścił i w ramiona wciągnął, skurczył się w sobie i zmalał, jak żebrak przez złośliwego przechodnia kopnięty.
     - Wyrobi się on jeszcze, nauczy - ozwał się głosem cichym, zrezygnowanym, jakby proszącym. - Zobaczysz…
            Sygryda odpowiedziała jedynie szyderczym grymasem, którego wzgarda resztę nadziei na pociechę z syna księciu odbierała. Nie mówili też już więcej o tej sprawie, ku innym torom - Czechom, Rusi, Wieletom i możliwym ich działaniom wobec zamętu w Niemczech - rozmowę obracając.

***

            Gdy godzin wiele po północy za kniaziem Bolesławem zamknęły się wreszcie drzwi, Świętosława siedziała jeszcze chwilę dłuższą, w ogień buzujący w palenisku zapatrzona. Gdy w końcu głowę podniosła, potoczyła wzrokiem pytającym, badawczym po obu swych zaufanych, którzy zadumy królowej nie śmieli przerywać.
     - No i? Co myślicie o tym wszystkim?
            Gdy milczeli, nie spiesząc się z osądów ujawnieniem, z osobna ich ponagliła.
     - Zbyszko? Z Hermanem miśnieńskim rozkazałam ci się poznajomić. Jakże on ci się widzi?
     - Herman - zapytany odpowiedział od razu, słowa jednak starannie dobierając - do ojca i stryja swego Guncelina, wam, pani, brata przyrodniego, nie bardzo podobnym wydaje się. Nie wiem ja, czy w przyszłości piastowskiej polityce będzie wiernym. Nie radziłbym, żeby mu kniaź przy ślubie z córką swoją Miśnię i Milsko w lenno dawał. Niechże by posagiem kniaziówny Regelindy złoto było, ale nie ziemia. Niech by go tam kniaź komesem osadził, ale nie lennikiem. Lenno, jak to lenno, przy lada jakiej zawierusze od księstwa odpaść może łacno, uniezależnić się albo na własność Niemców przejść. A szkoda by to była wielka. Przecie to jak brama od południowego zachodu do Wielkopolski. Łużyce, Milsko i Miśnię Niemcom zostawić to tak, jakby sobie pętlę upleść i poprosić ich, żeby nam na szyję założyli. Więcej, myślę ja, że nie powinien kniaź czekać dalej na rozwój wypadków u Niemców, ale zaraz, choćby jutro wyruszając, na Łużyce, Milsko i Miśnię wkroczyć, ziemie na wschód od Łaby, w Ottonowym testamencie jemu przeznaczone zaraz szybko zająć. Zawsze to z tamtego brzegu Odry łatwiej na czas dać wsparcie Ekkehardowi, to raz. Dwa, gdyby co nie po naszej myśli poszło i nie Ekkehard zwyciężył… To czy książę szwabski czy bawarski wygra, nam to za jedno. Bo obaj oni tak kniazia Bolesława miłują, że który by cesarzem nie ostał, to dzień po koronacji na Polan ruszy. A z Polany skończywszy, jeśli zębów wszystkich nie straci, to zaraz i Danię kąsać zacznie, bo takoż samo ją miłują. Bo wisi duńska siła morska nad niemieckim wybrzeżem jako ten topór kata. Tedy nie czekać nam, kto zwycięży, a co prędzej zająć, ile można. Gdy Ekkehard koronowany będzie, Ottona testament potwierdzi przecie i pokój wtedy pewny. Ale gdyby co źle poszło… Zawszeć to lepiej na tamtym brzegu Odry się okopać. Zawszeć to lepiej, żeby cudzą ziemię wojną pustoszyć, niż własną. Zawszeć to lepiej, żeby to Miśnia, Strzała i Naumburg płonęły, niż Głogów, Międzyrzecz i Poznań, o Roskilde nie wspominając.
            Od dłuższego już czasu królowa nieznacznie potakiwała głową. Gdy Zbyszko zamilkł, nalała sobie miodu z dzbana do pucharu i chwilę kołysała nim w dłoniach, wpatrując się w połyskujący, złocisty trunek. W końcu wypiła jednym haustem, z brzękiem odstawiła pusty kielich.
     - Ragnar? A ty co powiesz?
            Jarl siedział, w palenisko wpatrzony, jakby nieobecny, a w jego krwawymi żyłkami poprzecinanych oczach ogień odbijał się złowrogo, niby daleki jaki poblask pożaru w Nidaros sprzed lat czterech.
            Daleko za brzegiem Cybiny, od wschodu Ostrów Tumski opływającej, zaróżowiła się pierwsza łuna brzasku. Na zarzecznym Ostrówku chrapliwie zapiał pierwszy kogut, a po nim następne. Rozszczekały się psy na poznańskim podgrodziu.
            A potem jarl odpowiedział swojej królowej.

poniedziałek, 29 października 2012

4. Emnilda. „Wielu wydanych na śmierć za przestępstwo wyrwała z rąk pachołków.”


     Księżna Emnilda siedziała pochylona nad pergaminem. Pisała na nim list do biskupa poznańskiego Ungera z prośbą o pomoc dla jednego z wojów Bolesława, rzekomo niesłusznie skazanego na więzienie. Chciała go stamtąd wyciągnąć, a biskup miałby objąć azylem rodzinę woja.  
     Umiejętność pisania zawdzięczała ojcu, księciu Dobromirowi. Zadbał o odpowiednie wychowanie córki, nieświadomie dając jej przewagę nad dużą częścią otoczenia. Kobieta mogła zachować dyskrecję, przekazując wiadomości pisemne, poprzez niepiśmiennych dworaków. Nie chciała, żeby jej korespondencja zbyt wcześnie trafiała w ręce Bolesława, gdyż zazwyczaj jej treść była przeciwna z jego wolą. Tylko jak ona mogłaby pozwolić, żeby bliski jej sercu mężczyzna mordował niewinnych ludzi?
     Oczywiście kniaź zawsze dowiadywał się o spiskach żony. Zawsze potrafiła go tak ugłaskać i omotać tak, że nie miał jej tego za złe. Wszyscy na dworze zastanawiali się jak ona to robi. Pamiętali jak wypędził swoje dwie pozostałe żony. Emnilda jednak trzymała się twardo. Bolesław był krzykliwy, miał twardy i ciężki charakter, kiedy się złościł, ludzie uciekali w popłochu. Lubił się też porządnie napić. Jego żona była delikatną, wiotką i łagodną blondynką, zupełnym przeciwieństwem piastowskiego rodu. A jednak coś związało ich ze sobą.
     Kobieta ukończyła pisać list. Wstała z krzesła i opuściła swoją komnatę. Potrzebowała posłańca. Akurat jeden z nich podążał korytarzem.  
     - Bogusławie! – zawołała młodego służącego, który natychmiast zawrócił ze schodów i podbiegł do niej.
     - Pani. – Pokłonił się głęboko. Spuścił wzrok, widząc, że kobieta nie ma na głowie czepca. Wcale się tym nie przejęła.
     - Masz ten list i sakiewkę – włożyła mu je delikatnie w ręce – oddaj je Jarosławowi, który siedzi zamknięty w lochach i czeka na śmierć. Powiedz strażnikom, że ja cię przysyłam – oznajmiła dobitnie. – Szybko to zrób.
     Chłopak zrobił dziwną minę.
     - O gniew księcia pana się nie obawiaj. Ja go jakoś ugłaszczę.
     Pokłonił się, ufając swej pani i zniknął w ciemnym korytarzu. Księżna cofnęła się do komnaty i opadła na fotel przed kominkiem. Wpatrywała się w obraz przestawiający Madonnę z dzieciątkiem, który otrzymała od ojca, wiele lat temu. Wierzyła, że takie wizerunki pomagają jej w utrzymaniu porządku na dworze. Czerpała z nich siłę.
     Nagle usłyszała płacz pochodzący z niewielkiego ogrodu. Wyjrzała przez okno i zauważyła, że mały Otto leży na trafie, chlipiąc. Jego piastunka, czterdziestoletnia Czesława, pochylała się nad nim i próbowała go uspokoić. W Emnildzie coś pękło. Założyła na głowę czepiec, którego nigdy nie nosiła w samotności, i zbiegła do ogrodów. Chwyciła synka w ręce, uśmiechając się przy tym do kobiety, wyglądającej dosyć marnie.
     Gdy księżna bujała dziecko w ramionach, ono uspokajało się. Na koniec chłopiec usnął, wtulony w matczyną suknię. Piastunka usiadła na ławce, chowając twarz w dłoniach. Czuła, że robi się za stara na opiekę nad dzieckiem.
     - Pani, ja nie chciałam, żeby się przewrócił. Uważałam na niego – szlochała. Emnilda spojrzała na nią ze zdziwieniem i usiadła obok.
     - Czy coś mówiłam? Och nie! Można powiedzieć, że cieszę się, z tego powodu.
     Spojrzała na twarzyczkę chłopca, umorusaną, z zaschniętymi łzami. Kochała wszystkie swoje dzieci, ale Otto był jej w tym momencie najbliższy.
      - Matko! – Dobiegło ją wołanie Regelindy.
      - Tutaj! – odpowiedziała wesoło. – Co cię do mnie sprowadza, córko?
     Dziewczynka była typową Piastówną. Odziedziczyła po nich dumę i odwagę, oraz wygląd. Jej oczy przeszywały ludzi niczym oczy Bolesława. Miała tylko więcej niż oni pogody ducha.
     - Matko – zaczęła niepewnie – Bogusław prosił o przekazanie, iż wykonał rozkaz.
     Księżna pokiwała tylko głową.
     - A ja mam pytanie. – Zaczerpnęła oddech. – Czy naprawdę ojciec zamierza mnie wydać w najbliższym czasie za Hermana, syna miśnieńskiego margrabiego Ekkeharda?
     Emnilda, nadal bijając śpiącego syna, zwlekała z odpowiedzią.
     - Owszem – powiedziała po chwili wahania. Zauważyła w oczach córki dziwny błysk. Ni to radość, ni żal i smutek. Nagle poczuła uścisk w talii i blond głowę na ramieniu. Uśmiechnęła się.

*
*   *

     Bolesław siedział wpatrzony w kielich i słuchał z uwagą opowieści swej siostry, Świętosławy Sygrydy. Wzdrygnął się, gdy poczuł na ramieniu zimną dłoń. Obejrzał się jednak i uśmiechnął, spokojny, że to tylko jego żona.
     - Wszystko to, co mówisz, siostro jest bardzo ciekawe. Twoje zdrowie. – Uniósł kielich. – Chcesz coś powiedzieć, Emnildo?
     - Och nie, chętnie posłucham Świętosławy. – Zawisła na mężu, co nie bardzo spodobało się jego siostrze, ale kniaziowi nie przeszkadzało. Dyskutował jeszcze przez chwilę, po czym westchnął.
     - Coś cię trapi? – Żona spojrzała na niego z troską.
     - Hmmm… Sam nie wiem, żono. Czuję jakiś ciężar.
     Sygryda parsknęła.
     - Może chodzi ci o tego wojaka, którego kazałeś osadzić w lochach? Miał zostać stracony po zachodzie słońca.
     Książę milczał, ale po chwili skinął głową.
     - Co byś zrobił, żeby się tak nie stało? Gdyby żył? – Emnilda ciągnęła męża za język.
     - Ufundowałbym kaplicę… - Przyziemne postanowienie.
     Kobieta nachyliła się nad nim i wyszeptała mu kilka słów do ucha. Świętosława zaobserwowała, że najpierw jego twarz poczerwieniała, by zblednąć i znów nabrać normalnych kolorów.
     - Twój postępek jest godny nagany. Nie powinnaś się sprzeciwiać woli męża, Emnildo. – Jego siostra przyglądała im się uważnie. – Jednak – wstał i spojrzał żonie w oczy – ukoiłaś moje sumienie, a to anuluje twoją winę. – Pocałował jej dłoń.
     Sygryda pokręciła głową i napiła się wina. Nie rozumiała, co też ta dziewczyna zrobiła z jej bratem.  

sobota, 27 października 2012

3. Ragnar. Miecz na chrześcijan

     Nie ruszył się z miejsca dopóki ostatni z wojów nie zniknął w odpowiedniej izbie. Wbrew oczekiwaniom ludności grodu nie trwało to długo, bo towarzysze nauczeni uprzednio z Ragnarem postępować w drogę wejść mu nie chcieli, toteż czym prędzej miejsca swe za stołami pozajmowali i do żarcia się zabrali, wychwalając strawę godnie uważoną w ilościach iście królewskich. Vossler zaś, do biesiady nieskory i jawnego obżarstwa współbraci unikający, zabrał się za oględziny statków i kontrolę rozładowywania knarrów z towarami. Polanom nie ufał, a zwyczajów państwa nie znał, więc tym gorliwiej sprawdzał każdy pakunek, beczkę czy byle skrzyneczkę z dobrami, aby przypadkiem czego nie przeoczyć i na jawną złość Najjaśniejszej się nie narazić. A gdyby który miejscowy, pomimo karzącej postury i złowróżbnie wzroku patrzącego, zapożyczyć coś zechciał, toby więcej progu swej marnej chałupiny nie przekroczył, bo niechybnie jego głowa oparcie by straciła, po uprzednim skóry pozbawieniu i członków usunięciu.             
     Wieśniacy jednak, najwyraźniej pierwej przez kogoś pouczeni lub dyscypliną reszty wojów urzeczeni, problemów mu nie robili i stosunkowo pośpiesznie wszystko rozładowali, umożliwiając mu pójście na biesiadę niechcianą. Przed przestąpieniem progu rozważał powbijanie kilku ludzi na pal dla uciechy, ale przeto Pani wyraźnie zakazała niesnasek, więc wbijanie na pal na Niemców zaczekać musiało, tak jak i ze skóry obrywanie, co mu w smak nie było.             
     Taki też markotny do sali wkroczył, pośpiesznie miejsce swoje wśród reszty jarlów zajmując.  Jego nagłe i niespodziewane wejście nie obeszło się bez kilku natrętnych spojrzeń i niepotrzebnych szeptów ze strony tutejszych dworaków, jednak co najbardziej zrozumiałe ci uspokoili się szybko, widząc że żaden z wojów jego pojawieniem się nie przejmuje, a wręcz przeciwnie ignoruje go najzupełniej, jakby tylko wiatr wpadł do izby. Jednak im bardziej miejscowi starali się wzrok odeń odwracać i tematy zmieniać, tym bardziej wyuczony uprzednio Ragnar czuł się powszechnie obmawiany i napastowany krzywymi spojrzeniami.             
     Niechybnie więc uchwycił napełniony piwem kufel drewniany, którym w porywie złości uderzył w stół, wywołując powszechną ciszę. Nawet grający wesołą melodię bard uciszył się, zlękniony wzrok doń podnosząc. Pobielałe knykcie drgały wtopione w kształt dłoni, a naprężone żyły pulsowały nabrzmiałą krwią. Na opuszczonej twarzy malował się trudny do opisania wyraz, który w ciągu chwili wrócił do normalnych, spokojnych i miłych z pozoru rysów. Wojowie widząc, że sytuacja już zażegnana zabrali się za nalewanie mu kolejnego kufla, jakoby całe wydarzenie nie miało miejsca. Jedynie Zbyszko, zaufany Królowej, uśmiechał się lekko, jak gdyby odbierał wyjątkowo wartościowy okup. I ludność miejscowa, do jego wybuchów nie przyzwyczajona, szemrała cicho, czy aby duszy tego człowieka demon jaki nie opętał. Królowa zaś, nie odwróciwszy nawet głowy, poczęła na nowo toczyć rozmowę ze swym bratem, ignorując zamieszanie. Mięsiwo podane przezeń na biesiadzie, może i należało do przedniego gatunku, ale nawet ostro przyprawione ziołami nie smakowało jak krwiste udźce duńskiej zwierzyny. Miód zaś książęcych zapasów zdawał się być jedynie zabarwioną lurą, wobec wspomnienia trunków przechowywanych w podziemiach twierdz jutlandzkich. A teraz siedzieć musiał w tej godnej pożałowania sali wśród ludzi sobie nieprzychylnych, nie rozumiejąc nawet słowa z ich śmiesznej mowy, gawiedzi tylko znanej, zmuszony żywić się tą niewolniczą strawą.  I siedział, bo jak na posłusznego woja przystało ani myślał rozkazu Najjaśniejszej Pani łamać, choć cała ta wyprawa rozeźliła go okropnie. Niechętnie uniósł puchar kolejny raz pomyślność kniazia Bolesława wychwalając, pomimo braku chęci i nastroju by to czynić.             
     W głowie wciąż szumiały mu wczorajsze wydarzenia. „Ragnar, do steru, nierobie!” usłyszał jako żywo, raz kolejny przeżywając podróż minioną. Zbyszko, ten gad przeklęty, jak zwykle w łaskę Najjaśniejszej popadł, a jego, krwi czystej żeglarza, zdanie, skądinąd jedynie ku dobru Jaśnie Pani kierowane, zesłało na niego nieróbstwa oskarżenie. I partactwa aluzję, piętnowaną wśród reszty drużyny. Zacisnął palce na kuflu, jakby wspomnienie tlącego się dymu przeszkadzało mu w piciu. Nie wcześniej niż przed czterema laty napadł na swych braci w przeklętym kościele w Nidaros*, wpierw odcinając im ręce i nogi, po czym, gdy żywi jeszcze byli, ich odwłoki na rozłożystym wiązie wieszając, zaraz przy zamku stojącym. Kończyny ich, jak drwa na żałosnym ołtarzu kładąc, ku ofierze Najwyższych smołą oblał i zapalił. Palić kościoła nie zamierzał, ale ogień widać kierując się boską wolą strawił i kamienne ściany budynku. Powieki zaś resztek na drzewie wiszących, a już zgnilizną zaszłych i krwią cudownie uwieńczonych, ruszały się jeszcze przez trzy dni, nim kruki nie wydziobały gałek jako swej strawy zasłużonej. A mając w sercu litość do szczątków braci swych, z jednego przecie krwi szczepu pochodzących, jednego ojca i matki, w jednym domu zasię wychowanych, a którzy trzy dni wisieli, jako i przez wzgląd na resztę wojów, co jego czynów nie rozumieli, to korpusy braci smołą pokropił wtenczas je podpalając, by dym zmył sromotną zmazę ich istnienia. Jako z nimi postąpił przed nie dalej niż czterema laty, tako ze Zbyszkiem, ulubionym Najjaśniejszej, postąpić zamierzał. Woli spełnienia jedynie Najłaskawszej czujne spojrzenie zakazywało, które bacznie każdą zwadę między nimi skinieniem sprawiedliwym rozstrzygało, zarazu to swego powiernika Zbycha ku sobie wołając, by czasem do jakiej bitki między nimi nie doszło. Teraz jednak Królowa wyglądała jego, nie zaś Zbyszka, gestem go ku sobie zapraszając, by z nią najwyraźniej jakie ważne sprawy omówił. Tegoż Zbycha zaś, psa niewiernego, odegnała najdalej ku innym wojom, by go czymś zająć. 
     - Czego pragniesz ode mnie, Pani? - zapytał głosem bezbarwnym, wojskowym życiem wyostrzonym i do wydawania rozkazów nawykłym.  
     Spojrzenie jego miast ku Pani wędrować, na posturze odeszłego się zatrzymało, by go śledzić w każdym ruchu, czy aby czujne jego ucho nie uchwyci czego ważnego z jego z królową rozmowy.  
     - Posłusznego i godnego wykonywania rozkazu, który wydałam jeszcze w Cedyni. Widzę, jak wodzisz dookoła wzrokiem, znam ten wzrok, Ragnar. Ani się waż patrzeć na ten gród jak na planowane miejsce pożogi. Powiedziałam, pójdziemy na Niemców, to im krwawiej sobie na nich użyjemy, tym lepiej. Ale tutaj wara, żebyście uchybili prawom gościnności. Zwłaszcza ty. Jasne? - Zniżyła głos, żeby nie słyszał ich nikt, gdyż kilku wielmoży i rycerzy Bolka bywało na północy i rozumiało język Duńczyków. 
    - Pani - odrzekł przeciągle, wzrok mętny w Zbyszka wbijając. - Jakże bym mógł ja, twój sługa posłuszny, pożogę w tym zacofanym grodzie powodować. Toć jeśli Najjaśniejsza powie skacz Vossler, to skoczę, na miecz własny rzuć się, to i rzucę się bez słowa skargi. Jakżebym teraz rozkaz choć pomyślał złamać?
     - Taką mam nadzieję - powiedziała, patrząc w jego przekrwione oczy. - Postaraj się więc nie wyglądać ponuro i nieszczęśliwie jak młodszy brat bogini Hell, przynajmniej nie na ucztach. Niejedne i niekoniecznie przychylne oczy - wskazała wzrokiem grupkę rycerzy niemieckich i nie tylko - nas tu będą bacznie obserwować, żeby informacje dla siebie zdobyć. 
     - Lepiej byłoby gdybym wyszedł, biesiadę dla żywych ostawiając. Takim jak ja nie potrzeba strawy, kiedy po śmierci tej na ucztach nie zabraknie. Nam trza spokoju, jako i pani go wymaga, po niepokojach dni ostatnich. Pozwól mi Najłaskawsza, bym nie musiał siedzieć tu jako ten głupiec, wydany na ich spojrzenia i szepty, których nijak rozszyfrować nie potrafię - zwrócił się do niej, palce pobielałe na pucharze zaciskając, który w tejże chwili jedynym był dlań oparciem.
     - Siedź - syknęła gniewnie. - Potrzebuję cię tutaj. Jesteś moim jarlem. Potrzebuję cię tutaj. Potrzebuję, żeby widzieli, że mogę swojej drużyny być pewna, że mam w was oparcie. Potrzebuję, żeby widzieli, że nie ma między nami rozdźwięku. 
     - Tak jest, pani - odrzekł cicho zupełnie tak, jakby przeklinał w duchu. - Twoja wola zostanie spełniona.
     „Jak zawsze”, dodał w duchu, czyniąc niemy znak skierowany wyłącznie do swojej osoby, która nie wierząc pragnęła wierzyć. Paradoks. 
     - Kiedy wieczerza się skończy, będę mówić z moim bratem. Chcę, żebyś był przy tej rozmowie. Chociaż, sądząc po tym, ile Bolko pije, może to być jutro albo i za dwa dni - mówiła szeptem. 
     Zaciśniętą pięścią uderzył się w pierś przybraną w kolczę, uczynił to równie zwinnie jak wytrawny łowca atakuje swą ofiarę, równocześnie czyniąc krótki, suchy, a niezauważalny dla niemieckiego rycerstwa i miejscowej ludności bacznie obserwującej, ruch głową. 
     - Jeśli taka jest twa wola, pójdę. 
     - Wiem, że niewiele pojmiesz - kontynuowała - ale przede wszystkim masz obserwować bacznie. Potem ciebie i Zbyszka zapytam o radę, co sądzicie, że nam czynić wypada. 
     - Pani, nie znam tutejszych zwyczajów, ale zgodnie z twoją wolą uczynię co w mej mocy, by razem ze Zbychem - ściszył głos, dodając w pozowanej pauzie "psem niewiernym" - doradzić ci najlepiej, jako potrafimy.   
     Wyczuwając w jego głosie wrogość wobec drugiego swego przybocznego, skrzywiła się nieznacznie. 
     - Nie ważcie mi się z nim skakać sobie do gardeł. Obu was potrzebuję i obu do czego innego. Pojąłeś? - Unosząc puchar, odpowiedziała na toast Hermana miśnieńskiego, zasiadającego u drugiego końca stołu. Uśmiechnęła się przy tym fałszywie i udała, że pije łyk miodu. 
     - Najłaskawsza. - Sięgnął po kielich, odwracając wzrok od Zbyszka, który węszył już podstęp. - Jakże mam darzyć go szacunkiem i zaufaniem godnym towarzysza broni, jeśli ten człowiek nie jest jedynym z nas. To obraza dla Najwyższych, że nazywa się twym przybocznym Pani. 
     - Bo służy mi wiernie - powiedziała twardo. - I to dłużej niż którykolwiek z was. A przede wszystkim dlatego, że ja tak każę. 
     Był gotowy odpowiedzieć tym samym wrogim, pozbawionym wyrazu głosem, którym wyzywał do bitki innych jarlów, ale cena byłaby wysoka. Skinął więc chłodno, zaciskając szczęki i nic nie odpowiadając.   
     Ostatecznie Świętosława odwołała go, pozwalając Zbychowi powrócić na swoje miejsce. Mężczyzna, z pochodzenia miejscowy, rzucił mu triumfujące spojrzenie, tym razem wygrał, ale żaden człowiek, a tym bardziej wnuk Krwawej Siekiery, nie pominie tego faktu, bez stosownej zemsty. 
     - Za każdą dziewką będziesz tak ślepiami wodził? - syknęła królowa w odpowiedzi na jedno krzywe spojrzenie. 
     - Denerwują mnie, pani, patrzą na mnie jak na demona - odrzekł równie cicho, wbijając wzrok w drewniany stół, urażony tą opinią. 
     Zaśmiała się krótko, w porę mitygując się i wybuchowi temu pozór wesołości nadając.               
     - Całkiem trafnie. Bo i też siedzisz tu z miną demona i jak dybuk jaki albo wąpierz wodzisz w koło wzrokiem, komu by krew i duszę wyssać. Uśmiech chociaż udaj, gdy radować się prawdziwie nie potrafisz. A i, mówiąc szczerze, nie bardzo nam powodów do radości staje. Spójrz, oto rycerz jaki mego brata przepija do cię. 
     Ragnar spojrzał na wymoczka, wykrzywił twarz w grymasie podobnym do uśmiechu i zwrócił się do Królowej, jak zawsze sumiennie wypełniając rozkaz. 
     - Bogowie - westchnęła z rezygnacją - to już może lepiej się nie uśmiechaj. 
     - Widzisz, pani, nie mnie przeznaczona jest radość - odrzekł bez emocji, upijając z pucharu słodkiego miodu. 
     - A myślisz, że mnie? - warknęła, na chwilę panowanie nad sobą tracąc. - Nie o to idzie, aby cieszyć się jak głupi kulką, ale aby zmartwień i kłopotów po sobie nie dać poznać, by kto nie skorzystał na nich. 
     - Brak nam emocji, jesteśmy twą drużyną – odpowiedział oszczędnie, widząc równocześnie, że to koniec rozmowy, bo do sali wniesiono kolejne dania, tym samym ucinając możliwość swobodnej rozmowy, ze względu na powrót Zbycha za ławę, co komplikowało sprawę.             
     Ragnar, widząc to, zacisnął jeno palce na skraju stołu, wiedząc, że żadna jego reakcja, ni słowa nie sprawą, że Zbyszko przestanie istnieć. Chwilowo dał więc za wygraną, z rzadka tylko upijając łyka słodkiego trunku z pucharu, aby w każdej chwili trzeźwym osądem służyć Pani i swych zachowań być pewnym, czasem wykraczających poza Łaskawej rozkazy.             
     Tymczasem uczta trwała w najlepsze.   

_____
* kościół w Norwegii

piątek, 26 października 2012

2. Radochna. Wróżba

     Młoda, ciemnowłosa dziewczyna z bijącym sercem przedzierała się przez nadrzeczne chaszcze. 
- Że też bogowie nie ukażą rodziny książęcej za to, że ich na tego jednego niemieckiego boga zamienili, że kapłanów, znachorki i wieszczki wygnali - mówiła sama do siebie. - Że teraz po wróżbę to trzeba na takie odludzie chodzić i jeszcze się bać, żeby ktoś nie zobaczył.             
     Dostrzegła w końcu małą, krytą strzechą chatkę, jakby przyklejoną do wielkiego, rozłożystego jesionu. Podeszła niepewnie i rozglądając się lękliwie na boki, zastukała. Odpowiedziała jej cisza, dziewczyna popchnęła więc drzwi, a gdy uchyliły się ze skrzypieniem, zajrzała do środka. Nie zdążyła jednak wejść. 
     - A czego tu szukasz, Radochno, Domanowa córko? – spytała wiedma*, która niewiadomo skąd, jak i kiedy zjawiła się za jej plecami.             
     Dziewczyna aż podskoczyła z wrażenia, obejrzała się trwożliwie. Znachorka nie wyglądała wcale tak, jak malowali ją i jej podobne kapłani niemieckiego boga, przekręcający zresztą nazwę mądrych na „wiedźma”. Nie miała haczykowatego nosa, brodawek, przygarbionych pleców i setek zmarszczek. Nie miała też długich, zakrzywionych paznokci. Była kobietą w sile wieku, ale jeszcze nie starą, o przyjemnej, spokojnej twarzy, orzechowych oczach i poprzeplatanych kwiatami kasztanowych warkoczach. Nie nosiła wcale podartych, brudnych łachmanów, ale zwykłą, schludną suknię z zaponą i sznurem jantaru na szyi. Gdyby pojawiła się na poznańskim podgrodziu, nikt nie odróżniłby jej od zwykłej, tyle tylko że nie wydanej na czas za mąż córki kupca albo rzemieślnika. Radochna patrzyła na nią szeroko rozwartymi z przestrachu oczami. 
     - Skąd wiecie, kim jestem, ciotko? Duchy wam powiedziały? Czary to są? 
     - Widziałam cię ze ścieżki. Znam twoich rodziców i twój poród przyjmowałam, niemądra dziewucho.             
     Radochna zaczerwieniła się lekko. 
     - Po wróżbę przyszłam, ciotko. 
     - Wróżba, wróżba. Każdemu tylko wróż ostatnio – mówiła wiedma z rozdrażnieniem. - Nie dość, że baby wiejskie i kmiotkowie, to kupcy, woje, nawet panowie z rady książęcej i Niemcy. Jeszcze trochę, a te na czarno ubrane świątki niemieckie i czernice kniaziówny Adelajdy zaczną mi się tutaj po wróżbę schodzić. Nie wiem, po co to wszystkim ta wiedza o przyszłości. Będzie ta wojna, czy nie będzie? Z Niemcami czy z kim innym? W tym roku czy w następnym? Kto przeżyje, a kto zginie? Będzie, co ma być. Po co wiedzieć to wcześniej i martwić się na zapas? A ty co chcesz wiedzieć, dziewczyno? - ofuknęła w końcu Radochnę niemal gniewnie, jednocześnie popychając do środka chaty. 
     - Ja… - Zająknęła się i zarumieniła. – Ja tylko chciałam wiedzieć, czy Sambor poprosi o mnie ojca, czy nie? I… I czy ojciec się zgodzi…?             
     Znachorka parsknęła śmiechem. 
     - No, dobrze, że chociaż o takie rzeczy przyszłaś pytać. Że w głowie ci tylko zwykłe, dziewczyńskie zmartwienia. Siadaj sobie tam, przy ogniu, bo tu chłodem ciągnie. Zaraz zobaczymy, co tam z tym twoim lubym.             
     Dziewczyna posłusznie usiadła na wskazanym miejscu i rozejrzała się ciekawie po wnętrzu. Chata składała się tylko z jednej izby, z otwartym paleniskiem, prostym, zbitym z desek stołem i ławami, kilkoma drewnianymi skrzyniami oraz biegnącą dookoła pod ścianami półką z usypanej i przykrytej skórami i futrami ziemi. W dzień służyła do siedzenia, w nocy do spania. Przy palenisku leżało kilka kociołków i mis, pod powałą zwieszały się pęki ziół, używanych do leczenia i wróżenia, ale także zwyczajnie do gotowania. Poza tym, że na podłodze z ubitej, wysypanej słomą ziemi nie kłębiły się dzieci ani inwentarz, izba niczym nie różniła się od zwykłych chat średniozamożnych wieśniaków czy drobnych rzemieślników. Wiedma mieszała w kociołku coś, co też pachniało raczej jak kolacja, niż jak czarodziejski dekokt, a Radochna przypomniała coś sobie. 
     - Nie myślcie, ciotko, że ja jestem tylko gotowa prosić. Przyniosłam coś dla was. – Odwinęła trzymany w rękach, zawinięty w chustę, duży, świeży kołacz i położyła na stole.             
     Wiedma uśmiechnęła się pod nosem, ze stojącego opodal kosza wyjęła mały, podłużny woreczek oraz wyprawioną skórę królika. Rozłożyła skórę na podłodze i przykucnęła przy niej. Podniosła woreczek nad głowę i szepcząc coś, czego dziewczyna nie dosłyszała, zamaszystym gestem wysypała z niego na skórę kilkanaście patyczków różnej długości, z nacięciami i otworkami wydrążonymi w różnych miejscach. Kobieta ze skupieniem wpatrywała się w układ rozsypanych patyczków, co jakiś czas szepcząc coś i spoglądając dziwnie na Radochnę. Z każdą chwilą jej twarz pochmurniała i tężała. W końcu zgarnęła patyczki i wstała, podnosząc i otrzepując skórę królika. Nie patrząc na dziewczynę, posunęła kołacz w jej stronę. 
     - Zabieraj to, nie będę ci wróżyć – powiedziała suchym, zmienionym głosem. 
     - Ale dlaczego? Ciotko, powiedzcie, co tam widzieliście? Proszę, powiedzcie… 
     - Wynoś się stąd – wiedma krzyknęła. – Nie zrozumiałaś? Nie będę ci wróżyć. Wracaj do domu, głupia dziewucho. – Chwyciła ją za rękę, poderwała z ławy i wypchnęła za drzwi.             
     Zerkając przez wąski otwór okienny w ścianie, patrzyła jak zdezorientowana i zaniepokojona Radochna odchodzi w stronę grodu. 
     - Lepiej ci nie wiedzieć, dziewczyno – mruknęła do siebie.                 
     Radochna, zastanawiając się, co może oznaczać dziwne zachowanie wiedmy, wracała szybko do grodu. Już z daleka zauważyła jakieś poruszenie w bramie. Gdy przemykając pod ścianami budynków dotarła bliżej, zobaczyła, że cała rodzina książęca wraz z dworem wita gości. Musiała to być siostra księcia, królowa Danii z orszakiem, której przybycie kilka dni temu zapowiedział posłaniec. Zapominając na chwilę o wizycie u znachorki, pobiegła już pędem do grodowej kuchni, która obsługiwała dwór książęcy, ponieważ wiedziała, że matka będzie potrzebowała jej pomocy, a i potem na wieczerzy potrzebna będzie każda para rąk do usługiwania.             
     Matka była tak zajęta przygotowywaniem z resztą służby potraw, że nawet nie zdążyła skrzyczeć jej za nieobecność. Poza tym szybko zaczęła się uczta, a Radochna, odziana w świeżą sukienkę, ze schludnie zaplecionymi włosami, zaczęła z innymi dziewczętami nosić misy i półmiski oraz usługiwać gościom księcia.             
     Jak zawsze, z uwielbieniem patrzyła na łagodną i dobrą księżnę Emnildę i jej córki, ze strachliwym szacunkiem na księcia Bolesława i jego syna, z ciekawością na pozostałych gości. Tak pięknie, elegancko prezentowali się goszczący u księcia rycerze niemieccy, z Hermanem, szarmanckim narzeczonym księżniczki Regelindy na czele. Tacy nieokrzesani i zwyczajni wydawali się przy nich polańscy wojowie z drużyny księcia. A wikingowie książęcej siostry to już w ogóle napawali lękiem - twardzi, zarośnięci, mrukliwi, po kilku kubkach miodu łamanym słowiańskim językiem rozgadujący się o wojnach, bitwach i najazdach, w których brali udział. Szczególnie chętnie mówili o wszystkich najkrwawszych i najbardziej brutalnych momentach walki.             
     Radochna, kiedy tylko miała okazję, przyglądała się też z zainteresowaniem królowej duńskiej, która wyglądała raczej na córkę niż na siostrę księcia Bolesława. Dziewczyna z zazdrością patrzyła na jej suknię z najdelikatniejszej wełny, na bogate ozdoby i złote, pięknie rzeźbione kabłączki skroniowe, tak różne od jej własnych, zwyczajnych, najtańszych, z brązu. 
     - Że też jej nie wstyd, tak siedzieć z warkoczem i tym diademem. Przecież była wdową i jest mężatką – mruknęła nieprzychylnie do matki, która wychylona zza kotary także przyglądała się biesiadnikom. 
     - Cicho, głupia – syknęła kobieta – jeszcze nam kłopotów i biedy narobisz. To książęca siostra i królowa. Kneźna może robić wszystko, co chce i nosić, co chce. 
     - Ale nasza księżna przyzwoicie siedzi w czepcu. 
     - Ale ta jest inna. Cicho, powiedziałam.             
     Roznosząc jedzenie i napoje, Radochna zerkała też lękliwie na przybocznych wojów duńskiej królowej. Obaj napawali ją lękiem, a ten Duńczyk szczególnie. Przerażały ją jego przekrwione, jakby martwe oczy, przerażała ponura mina, z jaką siedział, przerażał zgrzytliwy głos, którym odzywał się rzadko, w obcym języku, którego dziewczyna nie rozumiała. W końcu odetchnęła z ulgą, kiedy matka przywołała ją z sali biesiadnej do kuchni i kazała zostać i sobie pomagać. Ciemnowłosa wykonywała matczyne polecenia machinalnie, myślami znów odbiegając do dziwnej i w gruncie rzeczy nieudanej wizyty u wiedmy.     

_____
*wiedma – prawdopodobna pierwotna słowiańska forma słowa „wiedźma”, oznaczająca kobietę mądrą, wiedzącą, znachorkę, wieszczkę itd. Kobiety takie nazywano też „babkami” albo „ciotkami”.

czwartek, 25 października 2012

1. Świętosława. Powrót do domu.

Marzec 1002 roku

***

     Ciemne wody rzeki pieniły się przy burcie i w drobnych zmarszczkach odbiegały ku brzegom, zanieść im wieść, że nurt Odry znów rozcinają ostre jak miecze kadłuby wikińskich długich łodzi bojowych. Tym razem jednak nie niosły w głąb podporządkowanego Polanom kraju łupieżczego napadu, pożogi i śmierci. Wiozły z powrotem do ojczystego Poznania królową-wdowę Szwecji, królową-małżonkę Danii, a zarazem polańską księżniczkę, córkę Mieszka, wnuczkę Siemomysła, siostrę Bolesława, kniazia tak potężnego, że sam cesarz niemiecki, młodziutki wizjoner Otto, dwa lata wcześniej odwiedzając go u grobu misjonarza Wojciecha, pragnął uhonorować koroną królewską.             
     Po siedzącej na dziobie pierwszej łodzi, otulonej płaszczem kobiecie nie było widać ani trzydziestu lat życia, ani dwóch małżeństw, ani sześciu porodów, w tym jednego podwójnego. Suknie z najcieńszej wełny okrywały sylwetkę po Piastach raczej mocną i gibką niż delikatną i wiotką, cienka złotolita opaska z kabłączkami skroniowymi nie okalała zawoju mężatki, ale odkryte włosy koloru niedojrzałej pszenicy, ciężkim warkoczem opadające na plecy. Świętosława nie dbała o to, że brak nakrycia głowy nie przystoi ani wdowie, ani mężatce. Odziedziczywszy po Piastach oprócz urody także dumę, utwierdzona w niej jeszcze przez oba swoje tytuły królewskie, zwyczajnie uważała, że jej przystoi wszystko, na co ma ochotę. Na jej bladej, gładkiej, właściwie dziewczęcej twarzy ani czas, ani trudne momentami przeżycia, ani słona morska woda, ani mroźny północny wiatr nie zdołały odcisnąć zmarszczek ni piętna. Jedynie oczy królowej zdradzały, że niejedno już oglądały. Były to oczy ciemne, poważne i skupione. Zimne, jak stal miecza. Bezlitosne, jak oczy wilka, skaczącego ofierze do gardła. Albo oczy mężczyzny, który niejedno gardło już poderżnął.             
     Oczyma tymi taksowała oba brzegi rzeki, wschodni, pomorski, włączony przez ojca do polańskiego księstwa, a szczególniej zachodni, wielecki. Co jakiś czas na horyzoncie migali konni wartownicy. Widziała, jak wstrzymywali wierzchowce, wpatrując się w jej flotyllę, jak na moment zamierali w wahaniu, czy należy zadąć w rogi na alarm. Widziała też, że po chwili napiętej obserwacji, najwyraźniej rozpoznając wyszyte na żaglu pierwszego drakkaru jej godła – piastowskiego orła i duńskiego kruka, spinali konie, by poinformować najbliższego komesa, żupana lub grododzierżcę, że coś się na północy i wschodzie szykuje, bo Sygryda zwana Dumną płynie do kraju Polan. Flotylla zresztą, choć nie największa, istotnie mogła wzbudzać lęk i podziw. Trzy smukłe drakkary, z których pierwszy, flagowy „Midgardsormen” był całkowicie uzasadnioną dumą i chlubą Świętosławy, przywodziły na myśl piękne i szlachetne łabędzie majestatycznie sunące po tafli wody w otoczeniu piskląt, jakimi zdawały się przy nich szersze i mniejsze knarry transportowe. Na wieleckim brzegu nikogo jednak nie zwodziła elegancja i piękno duńskich okrętów. Tam bowiem kojarzyły się ona raczej z krwią, wrzaskami mordowanych i odbiciami pożarów na klingach mieczy. Na wieleckim brzegu potrafiono bardzo trafnie oszacować, że trzy długie łodzie wiozą coś około setki zbrojnych wojów, zaprawionych w bojach wikingów o zapewne najgorszej możliwej sławie. Pięć knarrów z kolei sugerowało jeszcze co najmniej pół setki wszelkiego rodzaju służby i pachołków, z których każdy w chwili zagrożenia mógł okazać się niemal równie niebezpieczny. Choć więc knarry ewidentnie wyglądały na wyładowane rozlicznym i cennym dobrem, a osoba królowej na pokładzie drakkaru sugerowałaby wysoki okup, żadnemu z obserwujących defiladę okrętów Wieletów przez myśl nie przeszedł nawet pomysł ataku na flotyllę, zatrzymania jej i zdobycia łupów. Słusznie rozumowali, że co komu po łupach, gdy go zabiją. Doskonale wiedzieli, że Bolesław, potężny książę Polan, pozostający co prawda ze Związkiem Wieleckim w chwiejnym rozejmie, po uprowadzeniu bądź zabiciu siostry rozsierdziłby się tak, że z Radogoszczy kamienia na kamieniu by nie pozostawił. Biorąc to pod uwagę, Świętosława mogłaby płynąć zaledwie jednym, małym knarrem, a i tak byłaby równie bezpieczna.
     "Midgardsormen”, popychany delikatnym podmuchem wiatru od morza oraz silnymi, miarowymi pociągnięciami wioseł, płynął równo i szybko. Królowa, choć bacznie obserwująca brzegi, siedziała na dziobie spokojna i rozluźniona. Nie odwracając się, czuła wierne, ciche poparcie swoich wioślarzy, swoich wojów z tej i z pozostałych łodzi. Każdego z nich nie tylko znała z imienia, ale i o każdym wiedziała więcej, niż wiedzieli oni o sobie nawzajem. Każdy z nich pływał już z nią, walczył u jej boku lub w jej imieniu i dowiódł swej lojalności i męstwa. Każdy z tych tutaj, z tej setki wybranych, wolał pływać z nią, niż z jej mężem a swym tytularnym królem. Każdy z nich z tego czy z innych względów nie mógł w Danii pozostać i nie miał po co do niej wracać, póki Swen zwany Widłobrodym żył.             
     Świętosława myślała o tym, a w tle rozmyślań Thorkell Ulfson, jej nadworny skald, recytował poemat opiewający wielkie zwycięstwo pod Svolder, w największej bitwie morskiej, o jakiej dotąd słyszano. Zwycięstwo połączonych sił duńsko-szwedzko-polańskich nad niegodziwym i zdradzieckim Olafem Tryggvasonem, uzurpatorem na norweskim tronie, który własny lud niemożebnie dręczył, do chrześcijaństwa przymuszając, a kilka lat wstecz bezczelnie śmiał znieważyć królową Sygrydę i grozić życiu jej pierworodnego syna. Okazało się to zresztą największym błędem jego życia, bo Świętosława, jak na Piastównę przystało, o takich winach nigdy nie zapominała, a potrafiła cierpliwie wyczekiwać okazji do zemsty, w tym czasie budując swoją siłę i montując koalicję. Bezwiednie uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych dni sprzed dwóch lat zaledwie, a już taką owianych legendą. Był to uśmiech zimny i zły, jak zadowolonej z posiłku wilczycy.             
     W pewnym momencie jednak stojący u steru jarl jej drużyny, mrukliwy Vossler Asgeirsen, z powodu swej nieobliczalnej natury oraz zamiłowania do zniszczenia i pożogi zwany przez wszystkich Ragnarem, burkliwie przerwał skaldowi i nakazał ciszę, jako że flotylla wciąż posuwała się wzdłuż wrogiego brzegu. Uśmiech odwróconej Świętosławy zmienił się w lekko ironiczny. Jako jedna z niewielu osób wiedziała bowiem, że Ragnar był wnukiem obrosłego legendą norweskiego bohatera Eryka Bloodaxe, z nieprawego łoża co prawda pochodzącym, ale niewiele to zmieniało. Fakt ten sprawiał, że walcząc pod Svolder przeciw niewielkiej norweskiej flocie, czuł się dosyć nieswojo. I choć także część tejże norweskiej floty Tryggvasona opuściła, Ragnar czasem zdawał się wyrzucać sobie podniesienie miecza na swojaków i pośrednie przyczynienie się do zależności od królestwa duńskiego, w jakie Norwegia po owej pamiętnej bitwie i śmierci uzurpatora popadła. Dlatego też poematu Thorkella, choć świetnego w formie i także jego męstwo opisującego, nigdy ponury Vossler nie słuchał chętnie.             
     Za plecami Świętosławy, cicho i niepostrzeżenie jak cień, stanął wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna z nasuniętym niemal na twarz kapturem. Powszechnie wiedziano o nim właściwie tylko tyle, że zwie się Zbyszko i królowej służy wiernie odkąd przed laty, wychodząc po raz pierwszy za mąż za Eryka zwanego Zwycięskim, z kraju Polan popłynęła do Szwecji, że towarzyszył jej przez wszystkie te lata i z nią przybył następnie na duński dwór w Roskilde. Nieliczni wtajemniczeni wiedzieli także, że królowa używała Zbyszka do specjalnych, a nawet bardzo specjalnych poruczeń. Nikt jednak, z wyjątkiem samej chyba tylko Sygrydy, nie znał jego przeszłości. Zjawił się właściwie znikąd na poznańskim podgrodziu i jako wyrostek ponad swój wiek silny i do miecza, a bardziej jeszcze do sztyletu zdolny, został przyjęty w szeregi Mieszkowej drużyny. Rychło jednak wypadł z łask, gdyż za zabójstwo miał dać gardło, mimo że liczył sobie podówczas zaledwie coś koło lat trzynastu. Świętosława, która z miłosierdzia ni łaskawości nawet dzieckiem jeszcze będąc, raczej nie słynęła, ku zaskoczeniu całego dworu, wyprosiła u ojca, że podarował jej Zbyszkowe życie i przydał go do orszaku towarzyszącego jej w drodze na ślub z Erykiem w Uppsali w roku dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym wedle nowej, chrześcijańskiej rachuby dat. 
     - Pani, przed nami pola pod Cedynią. Staniemy w grodzie na nocleg?             
     Cedynia. To tu wszak, dokładnie trzydzieści lat temu, stryj Czcibor na proch i pył starł w bitwie butne niemieckie rycerstwo dwóch grafów, ojca z oblężenia wybawiając. Pierwsze to było nasze, polańskie, tak wielkie nad nimi zwycięstwo. I tylu tutaj życie położyło, by w głąb kraju ich nie puścić. 
     - Moja królowo. – Jarl Ragnar jak zwykle niemal równie niepostrzeżenie zmaterializował się obok, z kontrradą na pomysł Zbyszka. Jak zwykle. – Na co nam stawać? Lepiej płynęliby my przez noc, szybciej w koryto Warty weszli.             
     Świętosława spojrzała w jego szare oczy o przekrwionych białkach, które wpisywały się idealnie w wizerunek szaleńca, za jakiego go uważano. Mniej może dlatego, że nie mógł przeoczyć żadnej okazji do bitki, krwiożerczością dorównywał dzikim zwierzętom, a w berserkerskim szale toczył pianę z ust i odgryzał wrogom uszy i nosy, bardziej zaś dlatego, że wzorem swego dziada, zamordował własnych braci. Znaleźli się co prawda tacy, którzy twierdzili, że zbrodnię starannie zaplanował, a chorobę umysłu jedynie pozorował. Na podstawie ich oskarżeń, skazano go zresztą zaocznie na karę śmierci i przepadek mienia, jednak w obliczu ochrony, jaką jednemu ze swych najbardziej zaufanych ludzi zapewniała królowa, nikt nie ośmielił się wyroku egzekwować. Po sprawie Tryggvasona wszyscy wiedzieli już bowiem, jak kończy się zadzieranie z Sygrydą zwaną Storradą, a nikt nie wątpił, że za swoim jarlem stanęłaby murem. Ku niejakiej uldze wszystkich zainteresowanych stron, w obliczu wyjazdu królowej i jej drużyny, karę gardłową szybciutko zamieniono Vosslerowi na banicję, wykorzystując fakt dokonany.             
     Królowa, choć ufała jarlowi i rady jego sobie ceniła, nie lubiła jednak, by ktokolwiek się jej z jakimikolwiek radami napraszał niepytany. 
     - Ragnar, do steru, nierobie. Nie widzisz, że nas nurt znosi?             
     Jarl posłusznie wrócił na prawą burtę i sterując zręcznie, poprawił kurs drakkaru, mamrocząc coś pod nosem. Mogło to być „tak, moja królowo”. Ale równie dobrze mogło to być przekleństwo. 
     - Staniemy – zdecydowała.   

***               

     Cedynia nie była grodem dużym, ale za to bardzo warownym. Już na pierwszy rzut oka poznać można było, że nie została pobudowana, by rozwijać osadnictwo, wspierać rzemiosło, czy choćby sprawniej zarządzać terenem, a jedynie w jednym celu. Obronnym. Zadaniem grodu i jego załogi było strzeżenie przeprawy na Odrze, jedynej łatwej od jej ujścia na północy aż do ujścia do niej Warty. Nic dziwnego więc, że grodowa drużyna i jej wódz, a zarazem komes, należeli do najbardziej doświadczonych i walecznych wojów polańskich. Gród był także ewidentnie przygotowany na podjęcie kniaziowskiej siostry, najwyraźniej uprzedzony także przez posłańca, którego Świętosława nakazała pchnąć do Poznania jeszcze z Jomsborga. Komes Gniewomir, mężczyzna w sile wieku, z grupką przybocznych i służby wyszedł na spotkanie królowej na nadrzeczny pomost. 
     - Witamy, witamy w skromnych progach, jaśnie kneźno. Znaczy królowo. Jaśnie. Sława wam! Goście w dom, bogi… E, znaczy, bóg w dom. Ludzi waszych na podgrodziu pomieścim, znaczniejszym jeno stanie miejsca w samym grodzie. A was tedy prosim do izby, na wieczerzę. Uniżenie prosim.             
     Świętosława, widząc zmieszanie komesa, odpowiedziała łaskawie na pozdrowienie, po czym zwróciła się do swego orszaku w języku ludów północy. 
     - Inga, zaprowadź moje córki do komory i z nimi zostań. Zbyszko, za mną. A wy – potoczyła wzrokiem po swych wojach – słuchajcie. Gośćmi tu jesteśmy i sojusznikami. W bójki się nie wdawać, nie rabować, bab nie gwał… Baby gwałcić po cichu i tak, żeby nikt nie widział. – Kilku drużynników zarechotało. - Pójdziemy może rychło na Niemców, to tam sobie użyjecie. A tu, jak mi kogo na czym złapią, to sama dopilnuję, żeby dał gardło. Jasne? Ragnar, łodzie zabezpiecz, rozmieszczenia ludzi dopilnuj i wtedy też przychodź do nas.             
     Ragnar, spod oka łypiąc wrogo na Zbyszka, mruknął coś pod nosem. Mogło to być „tak, moja królowo”. Ale równie dobrze mogło to być przekleństwo. 
     Królowa podążyła za komesem, pewna, że jej polecenia zostaną wykonane, jako że nigdy nie bywało inaczej.   

***               

     Ani główna izba, ani wieczerza nie przedstawiały się królewsko. Czysto wojskowe przeznaczenie grodu tutaj było jeszcze bardziej wyraźne. Żadnych ozdób, przedmiotów zbytku, niczego, co szkoda by było w razie wrogiego napadu porzucić lub utracić. Niczego, co by zabierało miejsce, przeznaczone na przechowywanie broni i pancerzy, a także zapasów umożliwiających przetrzymanie oblężenia. Jadło przechowywano zresztą także najprostsze, które nie ulegało łatwo zepsuciu, to jest kaszę i obficie solone, twarde, suszone mięso. Jedno i drugie podano na stół w zawiesistej, słonej polewce. I nic więcej, prócz miodu, a i tego tylko jeden garniec. Coraz bardziej zażenowany komes tłumaczył się „ciężkim czasem”, „służbą” i „przydziałami”, jak zawsze niewystarczającymi. Ani królowa jednak, ani nikt z jej drużyny, której na podgrodziu podano tę samą strawę, nie zamierzał narzekać. Choć lubili dobrze zjeść i tęgo popić, sami byli przecież ludźmi wojennymi, przywykłymi na wyprawach do diety ograniczonej i niezbyt różnorodnej.
     Zbyszko jadł w milczeniu, Sygryda, zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczęła małymi łykami popijać miód z kubka. Komes wiercił oboje niespokojnym wzrokiem. 
     - Mam nadzieję, pani, że podróż minęła wam bez złej przygody? 
     - Bez. 
     - Wielety…? 
     - Spokojne. A wam nie naprzykrzają się? Wielu wartowników na ich brzegu widziałam. 
     - A to normalne u nich. Więcej oni nas boją się, niż my ich. Bywa czasem, zapędzi się który, ryby rzekomo łowiąc, na nasz brzeg. Ale nic wielkiego.             
     Na chwilę zapadło niezręczne milczenie, w którym słychać było tylko skrobanie łyżki Zbyszka o ścianki miski z polewką. Tematu, do którego poruszenia dojść musiało, Gniewomir wyraźnie unikał. W końcu Świętosława postanowiła go podjąć. 
     - A powiedzcie, komesie, jakie to ostatnie wieści z Niemiec macie?             
     Komes milczał. Chwilę mierzył ją badawczym wzrokiem, potem uciekł spojrzeniem i utkwił je w ścianie. Znów spojrzał na swoich gości. 
     - A jak ja mam co mówić, pani? – W końcu wybuchnął. – Kiedy wy tu na drakkarach wpływacie, setkę wojów albo i więcej i pewnie drugie tyle czeladzi wiodąc? A bo to ja wiem na co wam one woje? A bo to ja wiem, do czego to wam moje informacje? Na co wy mnie wypytujecie? A bo to ja wiem, co z tego przyjdzie? A bo to ja wiem, czy wy nie w zmowie z kim? A z kim? A z Wieletami, żeby daleko nie szukać. Albo z Niemcami samymi właśnie. Albo i dla Dunów sami co chcecie urwać?             
     Na te słowa wszedł do izby Ragnar. Zrozumiawszy coś tam widocznie, roześmiał się krótkim, warczącym śmiechem i mruknął coś nieartykułowanego pod nosem. Zasiadł za stołem, bezceremonialnie zagarnął do siebie miskę z polewką, zabierając ją Zbyszkowi sprzed nosa i zaczął jeść. Zbyszko przez chwilę krótką, jak mrugnięcie powieki, wyglądał, jakby chciał jarlowi skoczyć do gardła. Patrząc na niego, odezwał się jednak cicho, zwracając się po słowiańsku do komesa. 
     - Baczcie, do kogo mówicie. 
     Po czym z ostentacyjnym spokojem zaczął wyjadać suchą, nieokraszoną kaszę z drugiej miski. Gniewomir, poczerwieniały lekko, znów wbił wzrok w ścianę. Świętosława roześmiała się. 
     - Widzę, że trzeba mi się z naszej sławy cieszyć, skoro tak silnymi nas głoszą. Bardzo nas jednak, komesie, przeceniacie. Co wy uważacie, że ja bym zaledwie z setką wojów odważyła się księstwo jakiekolwiek podbijać? 
     - A jużci, że nie podbijać. Ale złupić łacno.             
     Sygryda spoważniała, rysy jej się wyostrzyły, a spojrzenie stało się twarde, jak głownia miecza. 
     - Za kogo wy mnie macie, komesie? Ja jestem córką i wnuczką kniaziów tej ziemi, na niej zrodzoną. Ja jestem Bolesławowi, kniaziowi waszemu, siostrą. Ja przez wszystkie te lata, które w obcych stronach żyłam, zawsze dobru księstwa tego służyłam. Nie pobiliście to dzięki moim Szwedom Duńczyków przed dziesięcioma laty? Nie pobiliście to z moją drużyną i moim udziałem Wieletów? Nie przez moich to handlarzy wykupił Bolesław od Prusów ciało Wojciecha, misjonarza? Nie umocniliście to Pomorza, dzięki handlu z mnie podległymi miastami? Nie było to wśród trzystu pancernych, co ich Bolesław cesarzowi na wyprawę włoską podarował, setki moich Duńczyków? Nie zwyciężyliśmy to razem pod Svolder, dwa lata temu zaledwie? Nie wróciliście to z wyprawy owej łodziami tak łupem wyładowanymi, że niemal tonęły? Co wy mniemacie, że ja bym przeciw bratu mojemu i księstwu jego miecz podniosła? To źle mniemacie, komesie. 
     - Darujcie, pani – bąknął pojednawczo, choć nie całkiem jeszcze przekonany. – Ale czas taki, że ostrożność nakazuje każdego mieć w podejrzeniu, i oczy na każdą stronę obrócone trzymać. 
     - To wam się chwali na placówce.             
     Znów zapadło milczenie. Komes w myśli rachował czas – ów samotny posłaniec z Jomsborga, który jego powiadomił o wizycie, z pewnością dopłynął do Poznania, gdyby wiadomość zaniepokoiła kniazia, to niechybnie wysłałby gońca do Cedyni z ostrzeżeniem, instrukcjami lub rozkazami. Goniec taki, płynąc z prądem na lekkiej łodzi, musiałby minionej nocy, najpóźniej zaś o świcie, dotrzeć do grodu. Nie dotarł, znaczyło to, że kniaź żadnych podejrzeń ani obiekcji nie żywi. 
     - Co tedy w Niemczech? A co już wiecie, pani? 
     - Że Otto cesarz, trzeci tego imienia, pomarł w końcu stycznia tego roku, ani chybi otruty, potomków nie pozostawiwszy. W końcu lutego do nas wieść dotarła. Ninie mamy marzec, a Niemce już się wadzą między sobą, bo pretendentów trzech. Ekkehard, krewny nasz przez matkę, największe miałby prawa i poparcie. Bardzo mu też zależy, bo margrabią jest miśnieńskim, a testament Ottona czyni Bolesława jego sukcesorom na wszystkich ziemiach na wschód od rzeki Łaby. Więc, jeśli Ekkehard tronu nie zdobędzie, to z niczym zostanie, bo ziemie jego bratu memu przypadną, a tak koroną cesarską się zadowoli. Dla nas myślę też dobrze by to było, zawsze to krewniak. Drugi jest Herman szwabski, ale ten więcej ma ambicji pustej, niż poparcia i siły. No i trzeci, co najwięcej nam zamiarów i krwi napsuć może, to Henryk bawarski, syn Kłótnika, ten kastrat, którego własny ojciec w sukienkę zakonną ubrał, żeby od władzy odsunąć. To najważniejsi, pomniejszych wszystkich książątek, co to ich u Niemców zawsze pełno, a co by się też chcieli wybić, to i nie pamiętam. Nie wiem natomiast, co działo się przez ostatnie dni, a czas mamy taki, że co dnia się wszystko zmienić może. 
     - No i zmienia się, pani. Ale żeby na dobre, to nie powiem. Henryk z Hermanem od jakichś tam brodów się wzajemnie odganiają, ale jeden i drugi oczy na Ekkeharda ma obrócone. Ekkehard zaś się mocno coś zagrożonym czuje, wszędzie spisek albo zmowę węszy, ponoć ledwie otrucia uniknął. Tak, że aż syna po pomoc do kniazia naszego posłał. Hermana, tego wiecie, co to z kniaziówną naszą Regelindą ma się żenić. Jechał tedy Herman, samotrzeć zaledwie, jakie to pięć dni temu przez Cedynię, tedy w Poznaniu zastaniecie go u kniazia pewnie. 
     - To widzę, że w sam czas tę moją setkę wojów Bolesławowi wiodę, bo się mu i przydadzą. 
     - Iście, pani. W sam czas. A przyda się pewnikiem miecz każdy jeden.             
     Świętosława pokiwała głową. Zbyszko i Ragnar, w tym jednym zgodni, jak na komendę wyszczerzyli się w drapieżnych, wilczych uśmiechach.   

***

     Resztę podróży flotylla Sygrydy odbyła nie zatrzymując się nigdzie aż do samego Poznania. Łodzie zacumowały przy pomoście po zachodniej stronie Ostrowiu Tumskiego z książęcym grodem, katedrą św. Piotra na podgrodziu i imponującym palatium książęcym z kościołem Marii Panny w samym grodzie. 
     W bramie grodowej na królową Szwecji i Danii czekała cała rodzina książęca z licznym orszakiem służby i rycerstwa. Świętosława biegła spojrzeniem od jednej twarzy do drugiej. Bolesław, Bolko, jej brat rodzony, tak bardzo do ojca podobny, cieszący się bezwzględnym posłuchem poddanych i lękiem wrogów, teraz jowialnie uśmiechający się do siostrzyczki. Emnilda, jego słowiańska żona o niemieckim imieniu, trzecia zresztą i ukochana. Równolatka i zarazem całkowite Świętosławy przeciwieństwo – delikatna, wiotka, łagodna i troskliwa, mdlejąca na widok krwi. Nigdy się zresztą nie lubiły, bo Sygryda miała jej za złe, że na rzecz swego syna doprowadziła do odsunięcia od sukcesji po Bolku jego pierworodnego i prawego dziedzica, Bezpryma, który w dodatku był Piastem także po kądzieli, jako syn Marii, a wnuk Mieszkowej siostry, zwanej przez Słowian Białą Kneginią, a przez innych Adelajdą. Bezpryma zresztą nigdzie nie było widać. Obok matki stały Bolka córki: najstarsza, czternaście lat licząca Adelajda, na cześć ciotki właśnie nazwana, chrześcijańskiemu bogu ofiarowana i już w mniszy habit obleczona, rok młodsza Regelinda, po babce ze strony matki ochrzczona, której narzeczony także się w podbramiu zmieścił i najmłodsza, siedmioletnia zaledwie Maria, nazwana tak na cześć drugiej Bolka i Świętosławy ciotki – Mlady Marii, siostry Dobrawy. Przy ojcu stał zaś syn książęcej pary, wyrostek dwunastoletni, Mieszko Lambert. Imię pierwsze, rzecz jasna, sławnego swego dziada nosił, imię drugie stryja przyrodniego, syna Ody Niemki, który pokój zawarłszy z Bolesławem, został biskupem krakowskim. Drugi syn Emnildy, na cześć młodego, a zmarłego już cesarza, Ottonem ochrzczony, dwa lata mający, popłakiwał cicho w ramionach piastunki. Za nimi kłębili się rycerze, możni i służba. Niektóre twarze Sygryda znała i rozpoznawała, innych nie. 
     - Siostrzyczko – kniaź wyszedł z orszaku i ujął dłonie królowej, bardziej familiarne powitanie obiecując z dala od gawiedzi.- Jakże miło nam, żeś nas odwiedziła. I córy, widzę, przywiozłaś! Gyda, Estrid, Świętosławka mała, powitajcie no wuja! – Wymienione kolejno: siedmiolatka, pięciolatka i czterolatka z początkowym ociąganiem, ale ostateczną radością przytuliły się do postawnego mężczyzny. – A syneczków nie przywiozłaś bratu pokazać? 
     - Nie.             
     Może to coś w głosie Świętosławy, może w jej oczach, a może w oczach Zbyszka, w usianych krwawymi żyłkami tęczówkach Ragnara, czy twarzach reszty jej drużyny sprawiło, że Bolesław spoważniał, jakby rozumiejąc. 
     - Na długo przyjechałaś? 
     - Nie wiem. 
     - Potrzebujesz zostać? – Książę spytał z łagodną miękkością, która zaskakiwała przy jego posturze i jego sławie. 
     - Tak. I ty też potrzebujesz, żebym została. Ja i moja drużyna. Prawda, Bolko? 
     - Tak.             
     Z orszaku powitalnego z pewnym wahaniem podeszła do nich Emnilda. Poufałym gestem położyła Bolesławowi drobną dłoń na ramieniu i powiedziała, zwykłym dla siebie, przymilnym głosem: 
     - Będziecie przecież mieli, mężu, czas na rozmowy. A teraz prośmy gości na ucztę. Przy naszym stole wszystkim miejsca starczy. A wy – zwróciła się do szwagierki, rzucając jednak ni to lękliwe, ni to ciekawe spojrzenia na obu jej przybocznych – musicie tęsknić za dobrym jadłem, miodem i wypoczynkiem. 
     - Prawda. Ale bardziej jeszcze za bratem moim. I rozmową. 
     - Później, gdy zostaniemy sami, o wszystkim pomówimy – szepnął kniaź, podając jej ramię i prowadząc do palatium. 
     Drużyna Świętosławy w towarzystwie orszaku Bolesława podążyła za nimi.