Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

piątek, 30 listopada 2012

8. Opętana (Emnilda)


     Bolesław był ponury i zasępiony. Ciągle zawracał sobie głowę polityką. Emnilda wspierała go, ale nie wykazywała zainteresowania sprawami Europy. Oczywiście, wydarzenia w Czechach były jej dosyć bliskie i znane, ale czekała na rozwój wypadków.  Jedyną ingerencją, której Świętosława nie mogła jej wybaczyć, było namówienie kniazia na naznaczenie na namiestnika Mieszka Lamberta.
     Mimo, iż chłopiec był delikatny jego inteligencja przeważała nad Bezprymem, pierworodnym księcia. Ponadto był praktykującym chrześcijaninem, podczas gdy jego przyrodniego brata ciągnęło ku wierze przodków, a na to młode, chrześcijańskie państwo nie mogło sobie pozwolić. Dlatego Emnilda postarała się, aby wysłać chłopca do Włoszech, do zakonu. Było wiele osób protestujących, ale skoro kniaź na to przystał, tak musiało być.
     A propos polityki, mariaż Regelindy z Hermanem miał pomóc, co Emnilda tłumaczyła córce. Jednak dziewczyna strasznie się go obawiała. Ciągle wypłakiwała się w ramię matki lub siostry. Adelajda posiadała wielki spokój ducha i równie wielką wiarę w Boga.
     - Siostra! Czego ryczysz? Toć Boga w tym ingerencja, inaczej być nie może.
     - Adelajdo – łkała Regelinda – wszak ja się boję. Nawet nie wiesz jak ci zazdroszczę, iż możesz życie dla Boga spędzić, a nie polityki i nieznanego ci mężczyzny. - Emnilda przysłuchiwała się tym rozmowom, zawsze z boku, półukryta. Mądrość starszej córki była wielka.
     - Spokojnie, Regelindo. Zaufaj Bogu, pomódl się, przemyśl.
     - Łatwo ci mówić…
     W tym momencie, zawsze wyłaniała się księżna. Uśmiechnięta i pogodna.
     - Wytrzyj twarz, bo twe oczęta ci wypłyną. Spójrz na mnie. Nie znałam twego ojca, przed zamążpójściem. Wierzaj mi, że potwornie się bałam, gdyż przede mną miał jeszcze dwie żony. Obie wypędził, rozprawił się z nimi w przykry sposób. Wyobraź sobie nerwy i strach, ściskający me serce, gdy miałam się z nim spotkać. – Zamknęła oczy. – Nerwus i raptus. Tak o nim mówiono. A do tego poganin. – Wytarła twarz córki wierzchem dłoni.
     – Teraz widzisz, że żyjemy w zgodzie ze sobą, nieprawdaż?
     - Niby tak… - westchnęła.
     - Córko! Uważaj, bo słyszę kroki twej ciotki! Chyba nie chcesz, żeby zobaczyła cię w tym stanie? I ja tego nie chcę. – W jej głosie dało się słyszeć coś dziwnego.
     – Nuże, uspokój się. 
     Dziewczyna otrząsnęła się. Gdyby zobaczyła ją Świętosława Sygryda, nie obyłoby się bez komentarzy. Kochała ją, ale czasem… No cóż, zbyt dużo krwi Piastowskiej, jak to mawiała Czesława, gdy były same. Emnilda często przywoływała córki do porządku, mówiąc, że idzie Świętosława, albo Bolesław, albo ktokolwiek inny, kto mógłby wzbudzić w nich respekt.
     - Gotuj się na spotkanie z narzeczonym. – Księżna wstała i otrzepała suknię. 

     Emnilda zaciągnęła na głowę kaptur od płaszcza i opuściła zamek, kierując się do kościoła. Zawsze mogła się modlić w kaplicy, ale wolała spotkać się z ludźmi. Nikt, oprócz biskupa i Bożydara jej strażnika, nie wiedział o eskapadach, nikt jej nie poznawał na ulicach.  Zawsze widziała coś godnego zapamiętania, na co powinna zwrócić uwagę kniaziowi. Tym razem, idąc przez rynek, zauważyła gorszącą scenę. Mężczyzna wywlókł z chałupy kobietę, trzymał ją za włosy i publicznie wyzywał od czarownic.
     - Nic nie zrobiłam! – krzyczała, ale nikt jej nie wierzył. Obrzucano ją kamieniami, pokazywano sobie palcami. Kobiety żegnały się i nie patrzyły nawet w jej stronę.
     - Jak też ludzie łatwo dają się podpuścić. – Emnilda pokręciła głową.
    – Czymże ta kobieta zawiniła? – spytała stojącej blisko przekupki.
    - Ano, zabiła swego syna… Ja tam nigdy bym złego słowa na nią nie powiedziała, aczkolwiek zachowywała się dziwnie. Rozumiesz, darła się nocami, robiła nienormalne rzeczy. Szatan ją opętał. Księżna nie bardzo chciała w to wierzyć. W tłumie wyszukała Bożydara. Skinieniem dłoni przywołała go do siebie.
     - Zabierz tę kobietę do biskupiego dworu. Powiedz, że ja cię przysyłam i za niedługo przybędę.
     Milczący mężczyzna skinął głową. Utorował sobie drogę i bez zbędnych ceregieli wyrwał z rąk chłopa jego żonę.
     - Rozkaz książęcy.
     Tłum zamilkł. Książęcy? Gdzieżby ktoś z rodziny panującej do zwykłego ludu się udał? Rzecz to niemożliwa. Po chwili wszyscy się rozeszli. Po co roztrząsać to, co niepojęte?  
  
     Biskup krążył po izbie swego domostwa, zły i zniecierpliwiony. W pomieszczeniu obok spała snem sprawiedliwym rzekoma czarownica. Emnilda stanęła przed nim, dosyć szybko.
     - Pani!
     - Księże biskupie. – Pokłoniła się.
     - Cóż to ma znaczyć?
     - Zadam jedno pytanie – nie zwróciła uwagi na złość w głosie duchownego.
     - Czy ona jest opętana?
     - No cóż…
     Biskup wykręcił się od odpowiedzi. Nie przyjrzał się jej, był zbyt przejęty. Gdy wrócił, odparł:
     - Nie.
     - Proszę to oznajmić na mszy…
     - Słucham?
     Ale księżna już wyszła.

sobota, 17 listopada 2012

7. Barwa ognia (Sygryda & Ragnar)

[Rozdział przeznaczony raczej dla osób pełnoletnich ;)]


Daleko za brzegiem Cybiny, od wschodu Ostrów Tumski opływającej, zaróżowiła się pierwsza łuna brzasku. Na zarzecznym Ostrówku chrapliwie zapiał pierwszy kogut, a po nim następne. Rozszczekały się psy na poznańskim podgrodziu.
            A potem jarl odpowiedział swojej królowej.
     - Cóż mam mówić, Pani, brat twój przemyślny jest, chce jak najwięcej zyskać najmniejszym bodaj kosztem. Mądryś Bolesławie, pewnie myśli teraz, ino że ja tej mądrości nie widzę, a jeno błędy, które Zbyszko już wykazał. Winnaś, Pani, uważna być, swoim nie ufać i zawsze własną jeno wolą się kierować. Na wojnę iść nam trzeba, bo przecie sojusz jak był, tak jest, ale pod twoim sztandarem i dla twojej sprawy - zakończył, nie odrywając wzroku od tryskających skier.
Królowa w zamyśleniu głową pokiwała.
     - Słusznie prawisz. Tak też uczynimy, krwi nie szczędząc, ni niemieckiej, ni własnej, ale o swojej sprawie wciąż pamiętając. Dlatego nie my pod Bolkowym dowództwem, ale woje, których nam przyda do naszej drużyny, pod naszym pójdą. A i tych, których on dodać nam zechce, ty, Ragnar, ocenisz i sam wybierzesz. Na twoją rozwagę się w tej sprawie zdaję.
Nie bez krzywego, zwycięskiego uśmiechu skierowanego do miejscowego Zbycha, pozostała ta odpowiedź.
     - Jako rzekłaś, Pani, tak uczynię.
Skinęła z zadowoleniem głową. Natomiast wymiana nieprzychylnych wzajem spojrzeń przez obu jej zaufanych, nie umknęła uwagi królowej. Inaczej jednak niż zwykle, gdy ją to gniewało, tym razem sprawiła, że na ustach Sygrydy wykwitł dziwny jakiś i w wyrazie nieodgadniony, nikły uśmiech. Jarl tymczasem na Zbyszka spojrzał, czekając, rychło-li wyjdzie.
Po chwili królowa odezwała się ponownie.
     - Zbyszko, idź i Hermana z oczu nie spuszczaj. Chcę wiedzieć, gdzie chodzi, z kim i o czym mówi, z kim sypia, co je i ile pije. Wszystko. Pojąłeś?
     - Tak, pani.
Skłoniwszy się wyszedł, rzucając jeszcze wrogie i złe spojrzenie jarlowi.
Długo Ragnar nie opuszczał swego miejsca, lecz gdy nadszedł czas ku temu, a Zbyszko daleko był na swych zwiadach, powstał z siedziska, miotając ostatnie spojrzenie na ogień, po czym przystąpił do Świętosławy z miną poważną.
     - Pani – zaczął, lecz ta przerwała mu skinieniem. Zdumiona, dłoń zatrzymała w pół gestu.
     - Tak?
     - Jeśli zezwolisz, zajmę się ludźmi. - Spuścił głowę, czekając odpowiedzi, która miała nadejść niechybnie.
     - Zostań - odrzekła cicho, oczu od paleniska nie odrywając. - Ludzie sami pilnować się będą. Gniew twój znają.
Zacisnął zęby, nic nie rzekłszy w odpowiedzi. Jego ciężkie kroki skierowały się w miejsce uprzednie, a oczy powróciły do spoglądania w ogień, iskrzący się ostrym płomieniem między suchymi drwami.
     - Ogień. Lubię patrzeć w ogień. - Sygryda mówiła ni to do niego, ni do siebie. - Ogień paleniska, ogień stosu pogrzebowego. Ogień płonącej halli lub kościoła. Ty ludzi paliłeś. Ja ludzi paliłam. Mówią klechy niemieckie, że po śmierci nas za to palić wiecznym ogniem będą. Niech palą. Ogień mi nie straszny. Ja na stosie pogrzebowym spłonąć chcę, a nie w ziemi gnić.
Niedługo usiedział, bo zaraz wstał, zaciskając palce na rękojeści miecza. Żelazo wbijało się w skórę, raniąc dłoń. Odwrócił się w kierunku Świętosławy, nad stopami swemi nie panując.
     - Wybacz mi, Pani - zdążył jeno powiedzieć, bo zaraz to ujął jej twarz i złożył na ustach zakazany pocałunek, czym nie tyle śmierć swą pieczętował, co wieczyste męki przyjmował.
W pierwszej chwili zamarła i zesztywniała. W drugiej jednak zamiast, jak każdego innego, co by się na czyn taki ważył, sztyletem go pchnąć, uniosła twarz ku niemu i nie myśląc, co czyni, z pasją oddała pocałunek.
Przeklinał się w duchu, że ważył się popełnić czyn tak plugawy, lecz z każdą chwilą, gdy chciał przerwać, bardziej jeno pragnął jej ust i ciała. Zaprawdę, nie mylili się ci, co wołali go "Szalonym".
Choć z trudem i żalem, oderwała w końcu usta od jego warg i wyzwoliła się z uścisku. Wtenczas w oczach jego ujrzała odbicie płomieni paleniska. A może był to odblask ognia w Nidaros? A choćby i samego piekła płomienie, pomyślała.
     - Drzwi, szaleńcze. Podeprzyj czym drzwi.
Dwa razy powtarzać nie trza było, wystarczyła ledwie chwila, by dębowa ława wątłe drzwi podparła, drogę wstępu zagradzając.
     - Co my robimy? - wyszeptał przystępując kilka kroków, ku Sygrydzie.
     - Czy to ważne? - szepnęła, nim wpiła się znów chciwie w jego usta.
Nieważne to było, bo po cóż martwić się o jutro, jeśli dziś jest tak wyraźne? Jedna z jego dłoni zniweczyła warkocz, w którym jej włosy trwały związane, druga zaś ujęła ją, aby zbliżyła się ku niemu śmielej niż kiedykolwiek. Poddała się z lubością szorstkiej pieszczocie, z wierzchniej sukni duńskiego kroju się z jego pomocą wyzwalając. Nie zabrało wiele czasu by wśród pocałunków i ponagleń drugą z sukien w kąt rzucić, ku towarzystwu innych ubrań, o tak wyrafinowanych zdobieniach, że w kraju tym zacofanym jeno snem zmyślnym się zdawały. W samym tylko gieźle z płótna najprzedniejszego, bielonego, a tak cienkiego, że jak mgła delikatna zdawało się, zostawszy, niecierpliwymi dłońmi tuniki, koszuli i reszty odzienia go pozbawiła.
Schwycił ją w talii i niby dziecko, lekko przeniósł do łoża. Przywarła do niego, pocałunkami nie tylko usta jego i twarz, ale i pierś obnażoną, dawnymi bliznami poznaczoną, z zawieszonym na niej mjollnirem, obsypując. Pchnął ją na poduszki, pieszczotom jej się poddając, Sygryda zaś przyciągnęła go do siebie niecierpliwie.
Całował linię jej szyi, a później, giezło zdejmując, wzdłuż obojczyka ku krągłym piersiom zmierzając, a samemu jako ona się niecierpliwiąc, bez dalszych wstępów przywarł do jej ciała. Dreszczem przeszyta, w łuk wyprężona, usta do jęku rozchyliła, w porę jednakże zamknął je jej, swymi nakrywając.
Zagubiona dłoń, nie wiedział jednak, do kogo należała, zrzuciła świecę, która zgasła uderzając o miedzianą misę z wodą, do której przypadkiem wpadła. Zignorował to, czując jak przez ciało jego przemknęła fala przyjemnych dreszczy, które w mgnieniu oka poczęły rozpraszać się w każdą stronę. Uczucie to sprawiło, że ruchy jego zdawały się być teraz znacznie śmielsze, bardziej konsekwentne i przez to głębsze, przysparzając niemal mylnego wrażenia, że da się wręcz wyczuć zachłanność z jego strony. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
Udami go oplutłszy, na każdy ruch jego, ciało jej spragnione odpowiadało w rytmie samej natury odwiecznym. I byli jak Odyn i Freya, jak Perun i Mokosz, jak Thor i Sif. A dotyk jej palców na skórze jego, męstwa dowodzącymi bliznami poznaczonej, był lekki i delikatny jako muśnięcia skrzydeł motyla.
Nie czekając na jej prowokacje pochylił się nieco, przesuwając palcami wzdłuż jej ciała, by wreszcie oddać pocałunek, po którym jeszcze ślad nie zniknął, tym razem namiętnie, pieszcząc jej usta raz to wargami, raz samym pocałunku nasileniem. Minęła długa chwila, nim wreszcie oderwał się od jej warg, spoglądając w toń spojrzenia, ukrytego pod powiekami na wpół przymkniętymi.
  Dłonie w krótkich włosach jego zatopiwszy, przyciągnęła z powrotem głowę jego do swej twarzy. Ustami dotykając warg jego, bezgłośnie niemal wyszeptała:
     - Jesteś szalony. I ja jestem szalona.
     - Pani, oboje zatem szaleni jesteśmy, lecz w chwili tej moja to wina jest jedynie i ja tylko na karę zasługuję. Na świętość się targnąć, jaką jesteś, któż może jeśli nie ja głupiec. - Zdołał tylko mruknąć, bo choć na temat jej ostatniej wypowiedzi miał coś jeszcze do powiedzenia, postanowił zatrzymać to sobie na inną chwilę, aby teraz nie wszczynać kłótni o to, kim na prawdę jest człowiek na wskroś szalony.
    - Zamilcz, głupcze - odrzekła głosem od krwi w żyłach buzującej ochrypłym i nim zdążył co odpowiedzieć, usta mu pocałunkiem kolejnym zakryła, a dłoń jej delikatnie w dół ciała jego pomknęła.
Zagłębił się w jej ustach, nie myśląc już o tym, jak jego wypowiedź zignorowała. Prawo miała ku temu, a powody też by się znalazły. Jego dłoń zsunęła się po jej włosach, ku linii kręgosłupa, przy którym kreślić zaczął nierówne kręgi. Sygryda zadrżała, do piersi jego przywierając. Zaskoczyła go jej kruchość, podobnie jak pierwsze promienie słońca przez okno nań padające. Z lubością dłonią ślady dawnych jego walk przebiegała, wzajemnych pieszczot się domagając. Pieścił więc jej ciało, jej włosy, jej usta ze swymi co czas jakiś łącząc. Dotykał jej skóry, tak przyjemnie miękkiej, tak różnej i podobnej do klingi miecza, którym zwykł zabijać. Dłońmi kreślił znaki na jej piersiach, oddechem piętno zostawiał na kosmykach jasnych pukli. W ramionach jego zatopiona, nic prócz toni jego oczu szarych nie widziała i nic prócz bicia serca jego nie słyszała, dłońmi coraz to niżej wodząc. Ragnar oddawał to, czego pragnęła, zabierając to, co ofiarowywała, starając się nie uszkodzić delikatnej jej postury, niemal jak do magicznej istoty należącej.
Ni nad rozumem, ni ciałem już nie panując, na każdy gest i ruch jego odpowiadała, westchnień ni jęków już nie wstrzymując. By zaś w gardle rodzący się krzyk stłumić, w ramię jego umięśnione wgryzła się drobnymi jak perły zębami. Na nic już uwagi nie zwracając, jeno nią się zajął, dłońmi swymi jej muskając uda, a ustami na piersiach kuszących, przeciągłe składając pocałunki. Zadrżała i tym mocniej do niego przywarła, jakby w ramionach jego pragnęła skryć się przed światem całym. Obejmował ją tym mocniej, czym bliżej niego być się zdawała, muskając jej włosy w miłosnym szale zmierzwione, pachnące lasem iglastym i inszym duńskim wspomnieniem. W szaleństwie, w ogniu, znów ustami po twarzy jego błądzić zaczęła, z trudem jeno oddech łapiąc. Każdy pocałunek znakiem odciskał się w jego pamięci, bowiem mężczyzna wiedział dobrze, że jest to jeno chwila, co zdaje się być snem przeklętym, bo nietrwałym, niż jawą. Dłońmi uniesieniem roztrzepotanymi to mięła futra puszyste, jakie łoże pokrywały, to po ciele jego od twarzy do ud błądziła.
Gdy raz kolejny zbliżał się do niej w uniesieniu, słońce rozlało się już jasną łuną na tle horyzontu. Zmrużyła oczy przed słonecznymi promieniami, komnatę zalewającymi i szyję jego ramionami oplotła i biodra uniosła, pasji jego na spotkanie wychodząc. Słońce w oczy go raziło, więc je zmrużył, oddając się ogniu uczucia zakazanego, który groził do mostu przybiciem i z nim też do Danii powrotem.
  W ekstazy uniesieniu, której krzyk spił jej z ust, wyprężyła się, po czym, całkiem bez sił już na poduszki opadła, imię jego szepcząc i włosy krótkoostrzyżone dłońmi mierzwiąc. Opadł obok, oddychając nierównomiernie, ze wzrokiem w strop utkwionym. Jedynie palcami wolnej dłoni delikatnie gładził jej ramię, nie chcąc ciszy zakłócić. Przysunęła się doń i głowę na ramieniu jego oparła. Dłonią zaś delikatnie wodziła po brzegach blizny na jego piersiach, jaka mu po ranie w bitwie pod Svolder odniesionej została. Ucałował jej czoło, gdy zaś westchnęła cicho, słodkie ciepło wciąż w ciele i we krwi krążącej czując, swoją głowę o jej oparł, wzrok ze stropu na jej cudownej piękności twarz przenosząc. Westchnęła znowu, po szorstkim policzku go gładząc. W jej oczach bystro patrzących, cały świat zdawał się odbijać, w jego zaś już nie płomienie dawno wygasłego paleniska, lecz jasne słońca promienie.
 Wtem szelest jakiś za drzwiami dał się słyszeć. Ragnar zwrócił spojrzenie w tamtą stronę, człowieka jakiego o podsłuchiwanie podejrzewając. Jednego był pewien, człowiek ów nie był amatorem w tej dziedzinie. Także coś posłyszawszy, królowa uniosła się, po giezło sięgając. Twarz jej, przed chwilą jeszcze spokojnie łagodna, zwykły swój wyraz twardy i czujny przybrała, a oczy niespokojnie po komnacie i rozgardiaszu w niej panującym krążyć poczęły. Usta zaś bezgłośnie przekleństwo szpetne wypowiedziały.
Jarl w krótkiej chwili zerwał się z łoża, kaftan nieopodal leżący nakładając i pozostałych części garderoby, po kątach leżących, szukając. Gdy wyglądał już jak człowiek z czuwania bacznego wyrwany, uchwycił swój miecz, na królową zerkając. Pośpiesznie suknie obie włożywszy, włosy w nieładzie rozrzucone w węzeł na karku jeno zebrała i złotolitą opaską przewiązała, sztylet niewielki do ręki biorąc i za plecami chowając. Tymczasem za drzwiami wciąż ławą zastawionymi wyraźnie już słyszeć się dały głosy podniesione, gniewne, w sporze zażarte.
Ragnar skinął głową, widząc zacięte spojrzenie Najłaskawszej. Bezszelestnie niby cień czy mara nikczemna, przystąpił do ławy, którą prędkim, lecz dokładnym zarazem ruchem z powrotem ku ścianie odstawiając, tym samym drzwi zabarykadowane zezwalając otworzyć. Z głosów podniesionych Zbyszkowy i księcia Bolesława poznali, jasnym jednak było, że rycerzy dwóch przynajmniej jeszcze kniaziowi towarzyszy. Gdy na domiar jeszcze, szczęk żelaza posłyszeli, Sygryda gestem jarlowi nakazała drzwi otworzyć. I uczynił tak, drewniane wrota uchylając na tyle, że obaczyli obydwoje Zbyszka ciałem swym wejście do komnaty zagradzającego, a za nim dwóch wojaków Bolesława z nim na czele, który to ze złości aż na twarzy poczerwieniał, dłonią Zbyszka na bok odtrącając i niemal z Ragnarem się równając, choć tak wysoki jak Duńczyk nie był i być już nie miał.
Chwili jednej, jak mrugnięcie powieki krótkiej, Świętosława potrzebowała, by sytuację pojąć i niebezpieczeństwo ocenić. Zarazem czuła, jak w niej fala złości na brata wzbiera. Toteż, sztyletu za plecami skrywanego nie puszczała, a ku kniaziowi twarz zwróciła, spojrzeniem oburzenia pełnym postać jego mierząc, gniewną udając, że spokój odpoczynku jej zakłócił i człowiekowi na jej służbie groził.
     - Kniaziu Bolesławie, czemuż zakłócasz spokój mej pani w godzinach tak rannych - zaczął Ragnar chłodem swego głosu mogący morze zamrozić, a jego ostrością najtwardszy ciąć metal. Dłoń jego nadal spoczywała na rękojeści miecza, a wzrok wpatrywał się w postać brata królowej wzrokiem pogardliwym.
Książę, zdumiony, w pół kroku zatrzymał się i wzroku zimnego Duńczyka unikając, ku Sygrydzie zwrócił.
     - Cóż to ma być, pani siostro, że we własnym moim grodzie i we własnym moim dworze, sługa twój jakiś - pogardliwie na Zbyszka głową wskazał - niewolnik do tego, przejścia małżonce mojej i mnie samemu wzbraniać śmie?
Królowa nieporuszona, głosem zimnym a ostrym tak, że jak mieczem ciąć by nim można, odrzekła:
     - Cóż to ma być, panie bracie, że w komnatach mnie przeznaczonych, sługę mojego, którego winą jedyną, że wiernie rozkazy me spełnia, strażą grodową szczujesz, i ledwie przed świtem progi me opuściwszy, już spokój zakłócasz?
     - Głupiś jest czy śmierci jeno szukasz? - Wyszeptał Duńczyk, uśmiechając się lekko, pewnie. - A może i jedno, i drugie?
Bolesław koso nań spojrzał, ni słowa z duńskiego języka nie pojąwszy, jednak znaczenie  podejrzewał. Dłoń jego na rękojeści miecza dojrzawszy, znów ku siostrze twarz zwrócił.
     - Nie karzesz to, pani siostro, poufnikowi swemu ręki z dala od miecza w przytomności mej trzymać?
    - Nie, panie bracie - odrzekła od razu - póki straże twoje swoich do pochew w mej przytomności nie schowają.
Źrenice Ragnara trwały teraz jako dwie wąskie szpary stwora, czekającego ataku. Kniaź zżymał się, w sobie zapieklił, jednak gestem jednym rycerzom swoim brzeszczoty do pochew włożyć kazał.
     - Odprawże, pani siostro, tego szaleńca, zanim nieszczęście będzie.
Jednak Ragnar czekał na znak od swej królowej, choć sercem już Bolesława głowy pozbawiał.
     - Szaleniec ten, jak go zwiesz, panie bracie, na mój rozkaz tylko miecza dobywa. I na mój rozkaz jeno zabija. Wierny jest jak topór kata. I podobną ma naturę.
Ragnar ni słowa z ich rozmowy nie rozumiał, widząc jednak, że rycerze kniazia swe miecze pochowali i on, choć ręki odeń nie cofnął, przyjął postawę bardziej neutralną. Czekając.
Za plecami Bolesława widząc, że Zbyszko wciąż ciężko oddycha, a i ramię nieznacznym gestem z krwi ociera, spytała w języku Duńczyków, czy mu nic nie jest. Gdy krótko a żołniersko zaprzeczył, dopiero do brata przemówiła.
     - Jakaż to, panie bracie, sprawa tak pilną była, byś z najemnikami przemocą chciał się do komnaty mej wdzierać?
Bolesław pod boki wsparł się. Na obu królowej przybocznych nieprzychylnie spojrzał.
     - Ten tam, małżonki mojej wpuścić nie chciał, która z tobą rozmawiać miała wolę.
Duńczyk, w międzyczasie do cienia się usunąwszy, spojrzał na Bolesława nieprzychylnie, wolną i bolesną śmierć jego zapowiadając.
     - I dobrze, że nie chciał. Wolę moją jeno wiernie spełniał. Sama ja jemu zakazałam - nie pierwszy raz w życiu kłamstwo nad podziw gładko przez usta jej przechodziło - by kogokolwiek do komnaty puszczał. Nie pomnisz już może, aleśmy przecie w noc długo, do świtania, o sprawach ważnych a trudnych rozprawiali, tedy wypocząć chciałam.
Ragnar mruknął coś nieartykułowanego pod nosem, bacząc na wszystko z miną nad podziw rozumną.
     - Tak być nie może, żeby małżonka moja i abym ja sam we własnym dworze swobodnej drogi nie miał - rzekł książę, Duńczyka ignorując. - A jeśliś wypocząć chciała, co ten szaleniec w komnacie robił?
Ragnar krzywo spojrzał na Zbycha, który uśmiechał się po kątach, rękę na ranie zaciskając.
    - Czego ten głupiec tu szuka? - Mruknął do Królowej, nie rozumiejąc ni słowa z jego pokracznej mowy, którą władał.
Świętosława spojrzeniem go uciszyła, a ku kniaziowi warknęła tylko:
     - Nad bezpieczeństwem moim i spokojem czuwał.
Duńczyk wbił spojrzenie w zawziętą twarz kniazia, żadnym bodaj słowem jego słów nie zagłuszając. W wyobraźni tworzył jednak obraz jego zwłok za koniem ciąganych, które krwawy ślad na drogach kraju pozostawiały. Sygryda, wzrok jarla widząc i trafnie myśli odczytując, bratu do słowa dojść nie dała.
     - Bolko, dajże mi spokój już i wytchnienia trochę. Cokolwiek żona twoja chciała, powiedz jej, że wieczorem z nią rada pomówię. A teraz bądźże już łaskaw oddalić się, bym czasu trochę choć spocząć mogła.
Kniaź wzrokiem gniewnym wciąż i obrażonym siostrę i wojów jej zmierzył, jednak pod królowej spojrzeniem zmiękł i ustąpił.
     - Dobrze, tedy na wieczerzy z Emnildą oczekiwać cię dopiero będziem. A szaleńcy twoi niech miecze w pochwach trzymają.
     - I twoi - rzuciła za nim, gdy spiesznie się korytarzem wraz z rycerzami swymi oddalał.
            Chwilę stała jeszcze milcząc, myśli i krew w żyłach wrzącą uspokajając i czekając aż kroki całej trójki ucichną gdzieś w dalekim skrzydle pallatium.
     - Zbyszko, do Ingi idź, niech ci ramię opatrzy.
     - Pewnaś, pani? – odrzekł, spojrzenie wściekłe jarlowi rzucając. – A może jednak zostać powinienem, by znowu drzwi pilnować?
            Zuchwalstwem woja oburzona, oczy zmrużywszy wściekle, ku niemu ruszyła, rękę do uderzenia w twarz wznosząc, by bezczelność ukarać. Oczekując ciosu, ani drgnął, wzrok jeno w posadzce utkwiwszy. Świętosława nie uderzyła go. Ręka jej opadła, gdy spojrzenie wciąż wściekłe, po draśnięciu na jego ramieniu wciąż krwawiącym się prześliznęło. Świadoma była, przed jakim niebezpieczeństwem ich ochronił, choć wiedzieć musiał, co w komnacie czynią, a głowę przed kniaziem Bolesławem ryzykował.
     - Idź, niech cię opatrzą – powiedziała, wzrok odwracając.
Na krześle rzeźbionym z westchnieniem usiadła, dłonią po twarzy przejechała. Zbyszko bez słowa już, skłoniwszy się jeno, z komnaty wyszedł, Ragnara ponownie wzrokiem złym mierząc.

sobota, 10 listopada 2012

6. Olaf Eriksson. Nowa kraina


Olaf Eriksson, zwany Halfdanem*, przypatrywał się ciekawie krainie, do której przybyli. Podobał mu się ten kraj. Przyglądał się mijanym z pokładu łodzi polom, puszczy, grodom. Przechadzał się i rozglądał po grodzie Poznaniu, w którym się zatrzymali, chyba na dłużej. Obserwował żyjących tu ludzi – zapracowanych kmieci, wojów o szerokich, szczerych twarzach, ładne dziewki. Obojętnie odprowadzał wzrokiem z rzadka się pokazujących księży chrześcijańskich, w większości chyba Niemców i Czechów. Choć ochrzczony, nie poddał się jeszcze całkiem nowej wierze, wprowadzanej w Danii powolnie i rozsądnie stopniowo przez króla Swena i wcześniej jego ojca Haralda. Sam na szyi nosił jeszcze, zawieszone razem, młot Thora i krzyż chrześcijańskiego Boga i nie bardzo umiał zrozumieć, czemu ci dwaj mieli by mieć coś przeciwko sobie.
Nie wahał się ani chwili ze zgłoszeniem się do wyjazdu z Danii razem z królową. Brał udział w wielu jej wcześniejszych wyprawach i wiedział, że z nią można liczyć i na lepsze łupy i przede wszystkim na krwawszą zabawę, niż z jej mężem, królem. Z eliminacjami do drużyny nie miał większych problemów. Jarl wybrał go, ponieważ Olaf wcześniej już z nimi pływał, a do tego nie miał ani rodziny, ani majątku, prócz tego, który nosił na sobie i przy sobie. Olaf nie żałował wyjazdu ani przez chwilę. W Danii nie trzymało go nic, a tu, w tej nowej krainie oczekiwała przygoda.
Kraj podobał mu się do tego stopnia, że Olaf zastanawiał się, czy by się tu nie osiedlić na stałe. Rozpościerające się wokół puszcze obiecywały obfite i ciekawe łowy. Pola wyglądały na żyzne i rodzące bogaty plon. Ludzie niezbyt gęsto zasiedlali ziemię, także można było czuć wokół siebie przestrzeń i swobodę, zupełnie inaczej niż w jego ojczystej Jutlandii. Grody co prawda nie były tak liczne, tak warowne ani piękne, jak w domu, jednak zapewniały dostęp do przedstawicieli wszystkich potrzebnych rzemiosł i ich wyrobów. Dziewki były hoże i rumiane, o oczach jak bławatki i śmiechu jak szemrzenie fal pod kadłubem łodzi i zupełnie nie płoszyły się i nie peszyły obecnością Duńczyków. Wprost przeciwnie. Królowa co prawda, zaraz po przybyciu do księstwa swego brata, zabroniła swej drużynie co bardziej ulubionych wikińskich rozrywek, jednak wyprawę i tak Olaf na razie uważał za udaną. Taak, kraj ten bardzo mu się podobał.
Nie mógł się też doczekać obiecanej wyprawy na Niemców. Nie dlatego wcale, że mu się czas dłużył w Poznaniu. I nie dlatego tylko, że Niemców nienawidził szczerze, odkąd jako dziesięciolatek był świadkiem ich rajdu na ziemię jutlandzką, spalenia swego ojczystego grodu i śmierci całej rodziny. Wtedy to właśnie, z grupą innych uciekinierów dotarł do Roskilde i pozostał w służbach królewskich aż do wyjazdu z najjaśniejszą panią, Sygrydą. Nie mógł się doczekać wyprawy przede wszystkim dlatego, że już zaczynał przemyśliwać, jakby się tu na niej zasłużyć królowej oraz jej bratu, panu tych ziem na tyle, żeby go nagrodził jakimś nadaniem, chociaż skromnego gródka albo ziemi, żeby mógł w tym kraju osiąść.
Spacerując po podgrodziu książęcego grodu, pochwycił ogniste spojrzenie roześmianej dziewczyny o kasztanowych włosach. Poczuł falę gorąca, zalewającą umysł i żyły i już miał podążyć za dziewczyną w jakiś wąski, ciemny zaułek. W porę przypomniał sobie jednak rozkaz i groźbę królowej, a także zimne, przekrwione, szare oczy jarla. Jak każdy wiking, nie przyznałby się nigdy, że boi się dowódcy i jego gniewu, wolał jednak nie ryzykować. Nie bez powodu przecież sądzono, że jarl Ragnar jest szalony.
Zrezygnowany Olaf poszedł nad rzekę i przysiadł na moście, zwieszając z niego nogi. Zaczął jeść zwędzony po drodze z jakiegoś kupieckiego straganu kołacz. Smak był zupełnie inny niż czegokolwiek, co kiedykolwiek próbował w Danii, ale nie przeszkadzało mu to. Przeciwnie, zamierzał poznać wszystkie smaki tej krainy, a nawet nauczyć się śmiesznej, szeleszczącej mowy miejscowych. Z nieukrywaną dumą i sentymentem utkwił wzrok w trzech pięknych, majestatycznych drakkarach, którymi przypłynęli, teraz unieruchomionych przy pomoście i wyglądających zupełnie jak uśpione łabędzie. W myślach natomiast już zaczął wyobrażać sobie z detalami wyprawę na Niemców, bitwy, rzezie, pożary, łupy i swoje zasługi bojowe. Uśmiechnął się, całkowicie zadowolony z życia.


*Halfdan – pół-Duńczyk, człowiek mieszanego pochodzenia.