Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

czwartek, 31 października 2013

26. Ciemna dolina (Sygryda)

Kraków


       - In die cruciamenti Domini commemorationi sanctorum apostolorum Philippi et Iacobi, ordo Danorum qui ducunt daemona pagana et diabolus inferni Bobr flumini luminali incessit, ab latere turri Gerbertis comitis de Falkenheim, requiescat in pace…* - Spokojny, cichy, jednostajny głos kleryka Gwidona de Roussillion, odczytującego po łacinie list od Albinusa, altarysty w poznańskiej katedrze i zarazem sekretarza biskupa poznańskiego Ungera, rozbrzmiewał w komnatach kniazia Lamberta Mieszkowica, biskupa krakowskiego, monotonnie i chłodno, niby lektura brewiarza. Niczym groteskowa przeciwwaga kłócił się z wewnętrzną burzą w biskupim umyśle.
Lambert od lat gorzko przeżywał wyniesienie i sukcesy pierworodnego Mieszkowego syna, któremu to wyniesieniu wygnanie jego, braci i matki towarzyszyło, z którego po latach dopiero powrócił. Powrócił zresztą tylko dzięki matki i krewnych ojca jej Dytryka von Haldensleben przemyślności, że go do kariery duchownej skłonili, w Kościele właśnie się budującym w młodym księstwie prawdziwej, a od Bolka niezależnej, władzy dla Lamberta upatrując. Z przyrodnim bratem pozornie się pojednawszy, objął Lambert biskupstwo krakowskie, ni dnia nie spędzając inaczej, jak na planowaniu, organizowaniu lub przedsiębraniu tajnych jakichś działań, które by księciu Bolesławowi lub Świętosławie, siostrze jego, a Lamberta przyrodniej i znienawidzonej, zaszkodzić mogły. Nie były to działania łatwe, a Bolkową porywczość znając, wykryte mogłyby życie nawet biskupa kosztować, z tym większą jednak zajadłością, skrytością i podstępem do nich przystępował. Niestety, jak dotąd skutków większych nie przynosiły, a jedynie informacje gromadzić mu dozwalały. Wszystko mogło było zmienić się na biskupa korzyść wraz z przybyciem do Krakowa wygnanego księcia czeskiego, Bolesława Rudego, który na zamku w gościnie osiadłszy, tamże stronników do siebie ściągał. Wiele wspólnych celów i interesów dwaj książęta mogliby z sobą znaleźć i razem realizować, przeszkadzał im w tym jednak wydatnie Sobiesław Doliwa, komes krakowski, snadź przez Bolesława lub Sygrydę tak pouczony.
Różnych już sztuk próbował Lambert z Sobiesławem, komes okazał się jednak być nieprzekupnym, na truciznę odpornym, dawny ich konflikt o ziemię pamiętającym, upartym i Piastom wiernym bardziej, niźli własnej żonie. Do sukcesów lat ostatnich mógł biskup Lambert zaliczyć chyba tylko przekupienie i na swe usługi pozyskanie Albinusa właśnie, sekretarza przy biskupie poznańskim Ungerze. Na Ungera współpracę, któremu w skrytości naiwność, opieszałość, nadmierną pobłażliwość i większe do księcia niż Kościoła przywiązanie zarzucał, liczyć Lambert nie mógł. Albinus jednak wiernie i gorliwie dostarczał mu informacji tak z poznańskiej biskupiej kancelarii, jak i z poznańskiego dworu, w osobie swojej łącząc chciwość i nienawiść z pogardą dla ludów słowiańskich i wszelkiego pogaństwa, cechy, które biskup Lambert zawsze chętnie we współpracownikach i stronnikach doceniał i umacniał.
       - … A to pokazało się – czytał dalej, spokojnym i monotonnym głosem bez emocji ni wyrazu kleryk Gwidon de Roussillion – zdrada była. Nie byli to bowiem milites Dei**, rycerze dzielni pod wodzą grafowego syna Herberta de Falkenheim oraz rycerza pasowanego Ruprechta de Biberstein, ale daemones damnati*** w zbroje i hełmy przyodziani, z rycerzy grafa zdarte, których w lesie pobili i umęczyli. Nie rycerze to byli szlachetni, lecz wilcy zajadli. Wdarli się nikczemni przez bramę odemkniętą przez straże niemądre, które przebraniem oszukali. Pobiwszy wartowników, na oścież rozwarli wrota, a już za nimi wdarli się cwałem equites cruoris bibunt****. W pół pacierza było w stanicy Duńczyków trzy tuziny. W dwa pacierze zaś nie było w stanicy niemieckiego rycerza ni jednego przy życiu, sam graf ze szczytu wieży rzucił się, raczej czaszkę o kamienie roztrzaskać woląc, niźli żywym popaść w ręce diabelskie. Atoli uznać należy, że spieszno hordzie duńskiej było, bowiem męczeniem rycerzy się nie zabawiali, a jeno wyrżnęli, stanicę ograbili i z dymem puścili, na zachód w las się kierując…
Przy odczytywaniu Albinusowego listu, w umyśle biskupa Lamberta burza wrzała. Spełzła oto bowiem na niczym nadzieja, że Sygryda jednak na wojnę nie ruszy, przed czym Unger, przez Albinusa poduszczony, miał Bolesława przestrzegać. Spełzła na niczym nadzieja, że duńska drużyna, bezczynnością znudzona, spustoszeń jakich w kraju dokona i gniew Bolkowy na siebie ściągnie. Spełzła na niczym także i nadzieja, że na Milsko niby psy z łańcucha spuszczeni Duńczycy zgliszcza tam takie pozostawią, że i w sto lat ich Bolko nie odbuduje i przychylności mieszkańców nie pozyska. Plan, by Duńczycy na Łużyce miast tego uderzyli, musiał autorstwa być Świętosławy, tej wilczycy szatańskiej, demonicy pogańskiej, iście dobrze ją Albinus określił. Bolko zbyt był nań prostolinijnym. O życie grafa tego czy innego najmniej biskup Lambert się troszczył, na koniec jednak rozeźliło go to jeszcze, że na niczym spełzł także i plan Gerberta von Falkenheim oraz Hermana, margrabica miśnieńskiego, który to plan i on wspierał.
Ostatecznie już czary goryczy dopełniał fakt, że była niedziela. Nie tylko południe kaducznie minęło, ale zmierzchać już poczynało, a biskup, jak to w niedzielę, dzień cały już to na sumie, już to na inszych nabożeństwach na widok publiczny wystawionym będąc, teraz dopiero, pod wieczór w swych komnatach mógł uraczyć się winem. Toteż teraz raczył się znakomitym reńskim, całkiem jednak nie doceniając ni jego wybornego smaku i bukietu, ni odblasków a migotań fantastycznych, jakie w wypełnionym burgundowym płynem, cudnie odlanym ze szkła italskiego kielichu ostatnie promienie zachodzącego słońca czyniły.
Kleryk skończył czytać i zastygł w pozie wcielonej skromności i uniżoności, poleceń jakich od przełożonego swego czekając. Biskup Lambert uniósł wzrok znad kielicha, co widomym było znakiem ocknięcia się z ponurej zadumy.
       - Pojedziesz, bracie Gwidonie, z posłaniem ode mnie do biskupa Ungera jednym i do brata Albinusa drugim. Listów im nie napiszę, bo by jeszcze w niepowołane ręce w tym dzikim kraju popadły. Biskup Unger niech księżnę poucza i napomina, jak wielkie potępienie i kara Boska na ród jej i dzieci spadnie przez męża jej i siostry jego ze Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego wojowanie. Niechaj poucza ją, że krew ta, którą bandyci duńscy pod chorągwią piastowską przelewają, na głowy jej dziatek padnie. Niechaj niewiasta, jeśli jest bogobojną, męża swego z wyprawy tej łupieżczej zawróci i do pokoju a poddania cesarstwu nakłoni. I niechaj dziatki swe przed tą demonicą potępioną, Świętosławą, strzeże. – Skrzywił się w uśmiechu złym biskup. – Trza nam w tym pokoleniu zdławić tą butę i hardość piastowską, niechby się w przyszłych pokoleniach nie odradzała. Zapamiętasz, bracie Gwidonie? – Kleryk skinął głową, spojrzeniem flegmatycznym, bez wyrazu i emocji całkiem, postać biskupa na wymoszczonym futrem drewnianym krześle omiatając. – Albinusowi przekaż, żeby umyślnego posłał do Hermana z Miśni, trzeba nam bowiem margrabica uwiadomić, że graf z Falkenheimu ubity i pomocy teraz znikąd nie dostanie, sam dziedzic młody musi sobie u Bolkowego boku radzić. I jeszcze to Albinusowi powiedz, że mocniejszej trutki na tego Doliwitę przeklętego potrzeba. A wszystko to – dodał po niejakiej chwili ciszy – ad maiorem Dei gloriam*****.
       - Ad maiorem Dei gloriam, księże biskupie.


***


Gdzieś na Łużycach, między Bobrem a Nysą


            Niewielki gródek na wzniesieniu płonął ogniem jasnym niczym pochodnia, strzelając w niebo prostym i równym słupem dymu, niby modlitwa o ratunek rozpaczliwa a nadaremna do boga chrześcijan, który ponoć nigdy nie śpi, próśb zawsze wysłuchuje i chodzi między ludźmi. Jeśli jednak tego dnia w gródku jacyś Bogowie byli, to raczej Thor, Odyn, Tyr i Freya, których imion wzywali wojowie duńscy oraz tych kilku Bogów Słowian, których najjaśniejsza pani, Sygryda, od siebie dodawała do tej osobliwej litanii. Ogień pochłaniał już spichrze, stajnie i stodoły, z których Duńczycy wyprowadzali w pośpiechu inwentarz i wynosili worki z rozlicznym dobrem, płomienie lizały wyrąbaną gdzieniegdzie palisadę oraz ściany wieży mieszkalnej, w której ostatkiem sił broniła się przed innymi wojami resztka obrońców. Zewsząd dochodziły krzyki atakujących i obrońców, jęki rannych i dobijanych Niemców, wrzaski gwałconych kobiet.
            Ottar Torfsen rozejrzał się dookoła, z uśmiechem przyglądając się grabieży i pożodze, choć nieco złości miał na Hallgrimsena, który jak zwykle nie mógł się opanować i zbyt wcześnie podłożył ogień pod zabudowania, utrudniając nieco gromadzenie łupów i uszczuplając je zapewne. Tym bardziej, że do Duńczyków przyłączyli się chłopi okoliczni, Słowianie jak się okazało, wiele złości mający na ród rycerski von Wellmitzów, którzy gródek zamieszkiwali. Chłopi i owszem przydali się. Raz, że miejsca wskazali, gdzie palisady słabiej strzeżono, dwa, że drabin swoich dostarczyli, trzy, że w szturmie także pomagali. Nie rad był jednak Torfsen, któremu do zebrania srebra na posag ukochanej Kadlin Tubbedottir było spieszno, że za wolą najjaśniejszej pani, do podziału łupów kmiotkowie mieli zostać dopuszczeni. Chwilę też zastanawiał się, co czynić powinien, czy w grabieży wziąć udział, czy za dziewkami jak inni pogonić, którą dopaść, na klepisko rzucić i żądzy ulżyć, czy też atakujących wieżę wspomóc.
            Zdecydował się w końcu na to ostatnie, raz, że dziewki już mocno przez innych nadwerężone były i dożynano je właśnie, dwa, że łupy świetniejsze w grodach większych sobie obiecywał, trzy, że zwyczajnie walki mu się chciało. Rzucił się tedy w kłębowisko u wieży, gdzie w pierwszym szeregu atakujących srożyli się królowa i jarl. Nie po raz pierwszy z lękliwym jakimś podziwem na nich patrzył. Jarl, berserkerskim szałem owładnięty, oczyma całkiem krwią nabiegłymi zdawało się gromy ciskał, pianę z ust toczył, a Niemcom, którzy pecha mieli przeciw niemu stanąć, uszy i nosy odgryzał, wątpia wypruwał i oczy jelcem miecza wykłuwał. Królowa, w pysznej kolczej i hełmie okularowym jako wszyscy, bardziej świadomie a metodycznie walczyła, tak samo jednak litości, strachu ni zmęczenia nie znając.
            Wrzask radosny, imię Thora sławiący i drugi, grozą przejęty, Krystowej pomocy błagający, oznajmiły światu, że oto obrona wieży załamała się, a do wnętrza jej wsypywać się poczęli woje duńscy, krwi i łupów złaknieni. I Ottar wpadł z nimi, w sam czas, by Gesta Geirsena, który z rany pod Krosnem odniesionej nie całkiem jeszcze wydobrzał, przed ciosem niemieckiego miecza niespodzianym ocalić. Kątem też oka zauważył, że gdy Duńczycy z królową na czele resztkę rycerzy i knechtów ze środka wieży wyżynali, panosza jakiś sądząc z szat, chyłkiem za ich plecami zaczajony z wieży się wydostał, na zewnątrz ratunku szukając. Tu go jednak chłopi okoliczni opadli, jako grafa von Wellmitza, pana gródka identyfikując. Rzucili się też zaraz nań z kosami, widłami, cepami, czym kto tam miał cios zadając, krzywdę swoją, którą każdy mścił, przy tym w twarz mu wykrzykując, jedni córy lub żony pohańbienie, inni syna ubicie, inni całego zboża stratowanie, jeszcze inni ograbienie albo i z dymem chaty puszczenie. I tak to możny graf niemiecki padł przez dawnych swych poddanych słowiańskich ubity, czemu nie bez satysfakcji przyglądali się osłupiali początkowo woje duńscy z królową swoją, która na koniec słów kilka w mowie słowiańskiej wyrzekła. Coś w tym było o sprawiedliwości, coś o pomście i coś o honorze, ale co dokładnie, tego ni Ottar, ni żaden z wojów dokładnie nie pojął.


***


Bolesławiec


            Kleryk Gwidon de Roussillion, który z Krakowa zamiast traktem prosto przez Sieradz i Gniezno udać się do Poznania, nadłożył drogi i ruszył przez Opole i Wrocław do Bolesławca, siedział właśnie w izdebce nad stajnią, którą w bolesławieckiej karczmie zajął Zbyszko i opowiadał, kontemplując to krzywe, bielone ściany, to niski, belkowany sufit, to nieruchomą sylwetkę słuchacza, jego twarz większą częścią skrytą w cieniu kaptura i jego ciemne oczy, jakby martwe.
       - Biskup Lambert znowu listów żadnych nie przesłał i nie prześle, posłania ustne tylko. Nad wyraz ostrożnym jest. Dowodów tedy żadnych – mówił kleryk głosem spokojnym i cichym. – Jeżeli margrabic miśnieński Herman sam się z czym nie zdradzi przed księciem panem, to dowodów żadnych nie będzie, że z grafem z Falkenheimu był w zmowie. Teraz co do krakowskich spraw, to na Sobiesława Doliwy życie biskup czyhać nie ustanie, komesa ostrzegłem, by miał baczenie, ale to może nie starczyć. Książę czeski wygnany całkiem już w zamku krakowskim jak udzielny książę gospodaruje, do tego nawet przyszło, że stronnikom swoim ziemie chciał nadawać, czemu komes Sobiesław przeciwił się, więc i od tej strony należałoby go ubezpieczyć. I, jeśli co radzić mogę, na tę czy inną stronę sprawę czeską rozwiązać by trzeba, zanim nieszczęście będzie. Wiem ja, że nie teraz przecie, ale kniaź by o tym zapominać nie powinien, a i królowa wasza na uwadze mieć winna. Zjechał tam do Bolesława Rudego cały ród rycerzy czeskich, co się zowią Ursines…******
       - Wrszowcy – przerwał rzeczowo Zbyszko, gościa swego spojrzeniem źrenic martwych wiercąc.
       - Tak jest, jako rzeczecie, tak się w mowie słowiańskiej mienią, ale wybaczcie, język mój nie dość jeszcze nawykły… Tak, tedy owi Ursines do księcia czeskiego przybyli, którego są małżonki braćmi i pod rozkazy jego się zaprzysięgli. A wszyscy oni siedmiu, jak jeden mąż, na tęgich a sumienia i honoru pozbawionych zabijaków patrzą, tedy i na tę sprawę dobrze mieć baczenie, jeżeli taką drużynę czeski książę sobie zbiera…
            Zbyszko głową skinął, nad czymś wielce się zamyślając, aczkolwiek oczy wciąż w kleryka utkwione trzymając. Z zadumy jakby, w której nieświadom całkiem rękojeść sztyletu palcami muskał, wyrwało go pytanie, jak każda wypowiedź de Roussilliona, ciche i spokojne.
       - Jako chcecie? Mam ja do Poznania z owym Lambertowym posłaniem dla biskupa i altarysty jechać? Czy oszczędzić tego ich uszom?
       - Jedźcie – odparł po chwili zapytany. – Jedźcie, a treścią posłań się nie martwcie. Choćby Unger księżnę dzień w dzień nachodził, a księżna dzień w dzień posły do męża słała, już przecie kniaź Bolesław nie może z raz obranej drogi zawrócić, kiedy sam on na granicy stanął, przez Milczan co dnia o jej przekroczenie proszony, a pani moja już z drużyną pod Niemczę podchodzi. Albinusem mniej jeszcze się kłopoczcie. Moja to rzecz. Ale wy posłanie Lambertowe wypełnić musicie, iżby was na nieposłuszeństwie nie schwycił. I takeście nadto ujawnienie ryzykowali, samemu komesa Sobiesława ostrzegając.
            Przez spokojną a gładką twarz kleryka przemknął uśmiech nikły, na chwilę powagę jej rozjaśniając.
       - Nie miejcie mnie za młokosa nieostrożnego. Nie sam przecie z nim mówiłem, ale przez zaufanych.
            Zbyszko ramionami wzruszył jeno, na znak, że to wszystko jedno. Z pozoru zamyślił się ponownie, słuch wyczulony jednak kierując ku gościnnym izbom karczmy, w których Herman miśnieński kwaterował, a z których szmer kroków cichych a szybkich rozbrzmiał. Uspokoił się jednak rychło, po straży nawoływaniach poznając, że to dwie dziewki wszeteczne, które Herman z rycerzami na noc sobie sprosił, z alkierza się oddalały. Utkwił znów spojrzenie tyleż martwe, co badawcze a świdrujące w swym gościu.
       - Wdzięcznym wam jestem i pani moja wdzięczną będzie. Aliści, dług, jaki żeście wobec mnie mieli, spłaciliście już drzewiej, bracie – z ledwie wyczuwalną drwiną podkreślił to słowo – Gwidonie. Nie będzie tedy chyba grubiaństwem, jeśli spytam, dlaczegóż dalej nam służycie?
            Kleryk Gwidon de Roussillion milczał długą chwilę, uśmiechając się znowu, nikle a łagodnie. Przymknął powieki i wspomnieniami wrócił do upalnego lata roku 1000, którego to lata koniec świata miał nastać, a nie nastał. Świat cały nie runął w otchłań płomieni piekielnych i nie spłonął. Ale i tak było gorąco. Zwłaszcza w kazamatach kolońskiej inkwizycji, w której to ogniem karzącego boskiego potępienia oczyszczano dusze bezbożnych schizmatyków, tudzież szczypcami boskiej prawdy wydobywano zeznania wyznawców niezwykle niebezpiecznej nowej herezji, która gdzieś z mroków ziem wschodnich do południowej Francji przybyła i tam się zadomowiwszy, do krain sąsiednich poczęła wysyłać emisariuszy. Najmłodszy syn zubożałego langwedockiego rycerza, kleryk Gwidon de Roussillion, wtedy jeszcze bon homme*******Guilliaume de Roussillion, miał nieszczęście doświadczyć części tortur oraz z pozycji skutego kajdanami widza obserwować ostateczną kaźń dwóch współbraci w wierze. Miał też niebywałe szczęście, że zanim przyszli po niego kaci, by zaprowadzić na stos, przyszedł po niego Zbyszko, tajemniczy Słowianin z łukiem, kołczanem pełnym strzał i sztyletem, tym samym, którego rękojeścią się w tej chwili bawił. Gwidon wytrzymał spojrzenie Zbyszkowych źrenic i odpowiedział ze spokojną powagą.
       - Mylicie się, nie spłaciłem. A nawet jeśli… To mój dług wobec was jest tylko jednym powodem. Jest jeszcze drugi.
       - Jaki?
       - Ja nieco inaczej niż biskup Lambert pojmuję chwałę Bożą.


***


Gdzieś na Łużycach

           
            Drużyna duńska coraz głębiej w Marchię Łużycką wkraczała, już to w lasy się zagłębiając, już to pola przecinając, już to, od czasu do czasu, gródek jaki rycerski albo zameczek nieduży obiegając. Drogę ich znaczyły słupy dymu i stada kruków i wron padliną się pożywiających. Ani razu jednak nie wystąpili przeciw nim słowiańscy kmiecie czy mieszkańcy podgrodzi. Jeśli nawet nie pomagali im, jak gdzieniegdzie, gródków, stanic i kościółków zdobywać, to za przewodników służyli, spyżę dla oddziału dostarczali albo przynajmniej leniwą obojętność zachowywali, nigdy jednak żaden z nich ni cienia wrogości królowej duńskiej i jej drużynie nie okazał.
Przed Duńczykami bowiem kroczyła trwoga, jaka umysły niemieckie zaprzątała i nadzieja, jaka serca słowiańskie ożywiała. Za nimi zaś szła cisza Niemców w gniewie a zemście wyrżniętych i głośna radość Słowian oswobodzonych, a wyrównaniem rachunków ukontentowanych. Nie szła za nimi Śmierć. Oni byli Śmiercią. Na całych Łużycach nie było nikogo, kto byłby zdolny oprzeć się ich sile, czy to w polu, czy za murami grodu.
Dymami pożarów się kierując, coraz to zjawiał się przy drużynie to wędrowny mnich podejrzany, to kupcy jacyś zamorscy, którzy wielce niezwyczajny towar mieć musieli, skoro skorzy go byli jedynie królowej samej z jarlem lub i w cztery oczy pokazywać, to rycerz niemiecki, czeski, frankijski, czy Bogowie wiedzą jaki, a wątpliwej mocno konduity, to znów ludzie całkiem niewiadomego i nieodgadnionego stanu i pochodzenia. Wszystkich ich to łączyło, że nie lubili by twarzom ich się kto długo przyglądał, a dopraszając się przystępu do królowej Sygrydy, zwykle na Zbyszkowe imię się powoływali. Przywodzić ich też kazała królowa zawsze do siebie bez zwłoki, na miejsce ni porę dnia albo nocy nie zważając, a pilnie posłań jakowyś wysłuchując.
 

***
 

Poznań
 

Altarysta poznańskiej katedry, mnich Albinus z frankijskiego miasta Rouen pochodzący, wysłuchawszy posłania, odprowadził swego gościa kleryka Gwidona de Roussillion, do siedziby biskupa Ungera, którego był osobistym sekretarzem. Wracał sam do małego acz gustownego domku, który na podgrodziu, w bliskości katedry z łaski kniaziowskiej otrzymał. Zmierzchało już, Albinus nie obawiał się jednak niczego. Raz, że jako wysoko postawiony w tej śmiesznie małej polańskiej hierarchii kościelnej dostojnik, znajdował się pod szczególną ochroną i opieką księcia i książęcego prawa, dwa, że poznańskie podgrodzie uspokoiło się i wyludniło znacznie po tym, jak na wojnę wyruszyła dzika drużyna duńska oraz niespokojni a rozwarcholeni woje polańscy. Bez obaw więc wszedł w wąski i ciemny zaułek, by drogę sobie skrócić. Z rozbawieniem nawet zanucił psalm, który bardzo mu do okoliczności pasował, zmieniając przy tym zakończenie strofy na jeszcze bardziej jego zdaniem pasujące.
       - I choćbym szedł ciemną doliną, 
                 zła się nie ulęknę,
                albowiem to ja jestem
                największym skurwysynem w tej dolinie…********
       - Już nie.
            Albinus zamarł, gdy z mroku zaułka odpowiedział mu jakiś głos, głęboki i spokojny. Głos, który - mnich mógłby przysiąc - skądś znał. Głosowi towarzyszył wysoki cień, który zastąpił mu drogę. Altarysta szybko opanował przestrach i roześmiał się wymuszenie.
       - Zejdźże z drogi, pętaku, nie widzisz, do kogo mówisz?
       - Właśnie widzę – odpowiedział cień. I wyszedł z cienia. Albinus wiedział już, skąd znał ten głos. Stał przed nim skrywający twarz nasuniętym na czoło kapturem Zbyszko, niewolnik i poufnik królowej duńskiej Sygrydy Storrady. W ciemności jarzyły się tylko jego oczy, zimne, nieruchome i jakby martwe.
       - Zejdź mi z drogi! – rozdarł się Albinus, cokolwiek piskliwie, tracąc resztki opanowania. – Nie ważysz się mnie tknąć, pogański diabli pomiocie! Chroni mnie… - Krzyk zamienił się w charkot, gdy szybki jak myśl, niemal nieuchwytny dla oka błysk Zbyszkowego sztyletu rozharatał mu gardło.
            Ręce altarysty zatrzepotały, gdy usiłował schwycić nimi napastnika, krew uchodziła jednak szybko i już po momencie ciało mnicha osunęło się ciężko na ubitą ziemię zaułka.
       - Przed zemstą mej pani nie chroni nic – powiedział cicho Zbyszko, wycierając sztylet o ciemnobrązowy, wełniany habit Franka.
            Po chwili w zaułku brzmiały już tylko ciche, oddalające się kroki oraz radosne piski wygłodniałych szczurów, zwabionych do zwłok zapachem kałuży ciepłej krwi.


           
_____
 
*”In die cruciamienti Domini…” – (łac.) „W dniu męki Pańskiej, którego przypada wspomnienie świętych apostołów Filipa i Jakuba przekroczyła horda duńska, którą dowodzą demonica pogańska i diabeł piekielny rzekę Bóbr graniczną pod samą stanicą grafa Gerberta z Falkenheimu, niech spoczywa w spokoju…”. Męczyłam się nad tym tłumaczeniem na łacinę dobrą godzinę, ale pewnie nie jest bez wad, więc bardzo proszę, jeśli ktoś łaciną lepiej ode mnie włada, żeby wskazał mi i poprawił błędy ;).
**milites Dei – (łac.) Boży bojownicy, żołnierze Boga
***daemones damnati – (łac.) demony przeklęte
**** equites cruoris bibunt – (łac.) rycerze (lub jeźdźcy) pijący krew (krwiopijcy), w sensie: spragnieni krwi
*****ad maiorem Dei gloriam – (łac.) na większą chwałę Bożą
******Ursines – (łac.) Wrszowcy, ród możnowładców czeskich, powiązanych różnymi i dość skomplikowanymi relacjami z Przemyślidami i z Piastami, ostatecznie w XII wieku ci, którzy przeżyli niepokoje w Czechach, zdecydowali się na stałe osiąść w Polsce, gdzie się szybko spolonizowali. Później nazywani byli także Rawitami lub Rawiczami, dali początek wielu rodom szlacheckim, pieczętującym się herbem Rawicz („panna na niedźwiedziu”). Ich potomkiem był chociażby (podobno) Julian Ursyn Niemcewicz.
*******bon homme – (langw.) „dobry człowiek”, tak określali sami siebie katarzy (zwani też albigensami). O samym ruchu katarów nie będę się tu rozpisywać, bo łatwo znaleźć wiele informacji o nich.
******** I choćbym… - nie jestem autorką tej przeróbki ;).

środa, 30 października 2013

25. Mętlik (Adelajda)

Ciężkie, przytłaczające ściany otaczały ją z czterech stron. Chłodny mur, który przez tyle lat dawał poczucie bezpieczeństwa i ukojenie, budził teraz jedynie strach. Miękkie baranie futro spoczywało na kamiennej posadzce, otulając czule bose stopy, którymi po nim stąpała od ciężkich drzwi do okien, za którymi roztaczał się widok na ogrody.
Drzewa starały się dorównać wzrostem najwyższym wieżom, a nie mogły sięgnąć nawet jej okna. Doprawdy, trudny cel sobie obrały. Zielone liście chroniły przed słońcem, otaczając alejki cieniem. Jakże chciała się tam znaleźć, kroczyć dróżką, nad sobą mieć konary, czuć słodki zapach kwitnących wiśni, słyszeć świergot wróbli!
Zamknęła oczy, przez chwilę czując na twarzy wiatr, słysząc szum gałązek tańczących na podmuchach, szept wody w strumieniu, nawoływania braci, bzyczenie owadów, mocny zapach róż. Wszystkie dźwięki tworzyły najpiękniejszą melodię, zapachy najcudowniejsze perfumy, a kolory najwspanialszy obraz. Jednak gdy otworzyła oczy znów znajdowała się w swojej komnacie, otoczona ciężkimi ścianami i wizerunkami Matki Boskiej.
Czując, jak wypełnia ją złość kopnęła w kolumienkę łoża. Bezczelne, nie rozsypało się w proch, tylko chamsko spowodowało ból w palcach. Jęknęła z bezsilności i opadła na łóżko. Było za miękkie. Nigdy się na nim nie wysypiała. Pościel była za sztywna. Kolumny miały przerażające zdobienia. Znów zamknęła oczy.
Chciała dotknąć jantaru, który wisiał na rzemieniu, będącym zawsze na jej szyi. W pierwszym odruchu spanikowała, gdy nie wyczuła kamienia. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że przecież oddała go jednemu z wojów królowej Sygrydy Storrady. Uśmiechnęła się, przypominając sobie jego twarz. Ponownie zaczęła odtwarzać wszystkie wypowiedziane przez niego słowa, jednak robiła to tak często, że już nie wiedziała, czy sama je wymyśliła, czy rzeczywiście je usłyszała. Gdy dochodziła do obrazu małego domku, krzyku dziecka, zawsze pojawiał się ojciec. I tym razem nie było inaczej. Przygryzła wargę, czując, jak łzy pod powiekami pieką, chcąc się wydostać. Uniosła powieki, pozwalając kropelkom potoczyć się po skroniach i zniknąć we włosach.
Patrzyła w sufit, zastanawiając się, czy ktoś w ogóle zauważyłby jej zniknięcie, czy ktokolwiek by się przejął z innego powodu niż polityczny.
- Ojciec- powiedziała na głos, nie mogąc znieść ciszy.
Od kilku dni z nikim nie rozmawiała. Próbowała zamieniać kilka słów ze służbą, jednak ci unikali jej i jak najszybciej starali się ulotnić z komnat. Piastunka przychodziła tylko po to, by zaprowadzić ją do kaplicy. Ksiądz, z którym miała kontakt, jedynie klepał z nią modlitwy. Sambor, który nadal sterczał za drzwiami nie był zbyt interesującym rozmówcą. Na tym polegała kara. Ograniczono jej kontakty do minimum, wypuszczano z komnaty jedynie do kaplicy. Musiała przyznać, że skutkowało. Sama się wyniszczała swoimi myślami.
- Ojciec oddał mnie do zakonu. Woli synów. Obojętna mu jestem, mam być jedynie idealną zakonnicą, by nie psuć mu opinii - odpowiedziała samej sobie. - Regelinda… Regelinda wyjedzie niedługo i też zapomni. Bracia… Prawie z nimi nie rozmawiam. Matka... Ma za dużo na głowie, by się przejąć. Olaf? - zapytała nieśmiało, po raz kolejny oczarowana, jak to imię dziwnie układa się na języku.
Parsknęła śmiechem. Łzy ponownie pociekły po skroniach. Podniosła się do pozycji siedzącej i zaczęła zwijać ze śmiechu, trzymając za brzuch.
- Tak, tak… Bogowie, żeby być tak naiwnym, to trzeba mieć wybitne zdolności. Każdemu masz tak zamiar wierzyć? - wyśmiała samą siebie, ścierając łzy.
- Nie każdemu…- spróbowała się bronić.
- Już to widzę. Czemu mu?
- Bo on… - urwała, nie wiedząc, co on takiego ma, że mu ufa.
- Bo on pewnie teraz gwałci jakąś bogu ducha winną dziewczynkę w krzakach?- spróbowała sobie pomóc.
- Nie - zaprzeczyła pośpiesznie, wstając. – A gwałci? - dodała już mniej stanowczo.
Sam się przyznał, dokończyła już w myślach.
Ponownie usiadła. To wszystko jest… niemożliwe. Ona nie może kochać takiego człowieka, chociażby dlatego, że ma jakieś zasady moralne. Wróćmy, ona wcale nie może kochać. Do cholery jest zakonnicą! Poza tym wcale go nie zna…
Przetarła rękawem policzki i spojrzała na swoją wiecznie palącą się świecę. Czekała, aż zrozumie, aż Bogowie jej pomogą, aż wyjaśnią… wiedziała jednak, że są kapryśni i prawdopodobnie znów pozostawią ją na pastwę samej siebie. Mimo wszystko wpatrywała się w płomień, błagając o pomoc.
Gdy na niebie pojawiły się błyszczące promyki, a odpowiedź nie nadeszła, jedynie większy mętlik powstał w jej głowie, osunęła się na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Pierwszy raz w życiu poważnie,zaczęła szeptać słowa: Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum…, prosząc o zrozumienie. O wybaczenie. O pomoc.
Długo jednak nie trwała na klęczkach.
- Zgłupiałaś do reszty, nie dość, że mówisz z samą sobą, to jeszcze modlisz się do wymysłu - fuknęła do siebie, wstając.
Otrzepała suknię i podeszła znów do okna. Ujrzała w nich kraty. Przerażona, cofnęła się. Spojrzała ponownie. Kraty nadal były. Stała na środku celi. Więzienia o zdobionych, drogich meblach, ścianach dekorowanych obrazami, wybornych posiłkach, z kajdanami zwanymi religią, kagańcem o wdzięcznej nazwie wiara, zamkach o imieniu kultura i etykieta oraz prętach: urodzenie, wychowanie, rozsądek.

Usiadła na dywanie i ponownie tego dnia ukryła twarz w dłoniach, pozwalając całej sile, woli walki, o której szeptano na dworze, podobieństwu do ciotek, ulotnić się z niej i ulecieć przez szpary w kratach.