[Nota
niniejsza jest swoistym eksperymentem formalnym. To znaczy, w
treść i tok zasadniczego jej wątku, wplecione są dwie sceny z
przyszłości (dokładnie z dnia następnego), co burzy jej układ
chronologiczny. Będę wdzięczna za uwagi.]
Królowa
na oczekiwaniu bezsennym i myślach niespokojnych noc w Krośnie
spędzała. Już to u szpary strzelniczej, za okno w twierdzy
grodowej służącej, wyglądała, czy wypatrzy co w mroku na dworze,
z rzadka tylko błyskawicą przecinanym. Już to po izbie nerwowo
krążyła, co raz na miecz popatrując. Nie raz jeden nocy tej
zastanawiała się, czy by podjazdu jakiego za jarlem nie wysłać.
Myśl tę jednak porzucała zawsze. O świcie wyruszyć mieli na
Łużyce, a niechby i oddział wysłany Ragnara śladem zagubił się
gdzie po nocy w tej sobie nieznajomej głuszy, albo i, faktycznie,
przez wroga nieznanego wyciętym został, tedy miast jednego
człowieka, więcej wojów do rejzy łużyckiej potrzebnych by
utraciła. Inna była sprawa, że ten jeden akurat za dziesięciu
stawał. Kroki nierówne jakieś na korytarzu posłyszawszy, po miecz
sięgnęła, a gdy pukanie ciche w uśpionej twierdzy rozbrzmiało
jak łomot, tedy głosem jak zwykle ostrym, wejść nakazała.
Jarl
Ragnar do komnat królowej wszedł, krew z podłużnej rany na
policzku wycierając, co by nie wyglądał na jaką losu ofiarę, co
ich kilkoro już w oddziale Sygryda miała. A że śpieszno mu było,
zapomniawszy o naderwanym ucha koniuszku i grocie pod żebrem
tkwiącym, przed najjaśniejszą panią Sygrydą się po żołniersku,
krótko skłonił, z wora głowę Niemczyka wyciągając.
-
Pod Krosnem w lesie oddział się ukrywa.
Krwią
broczący, na nogach ledwie się utrzymując, oberżnięty czerep w
garści za włosy ściskając, przedstawiał jarl sobą obraz nędzy
i rozpaczy. Do tego, szaleństwem trapionej nędzy i rozpaczy. Na
widok tego, który tylu niepokojów był powodem, w królowej żyłach
furia słynna Piastów zawrzała. Do jarla podeszła wolno, po drodze
miecz na skrzynię jaką odkładając. Stanąwszy zaś przed nim z
rozmachem pięścią w twarz go uderzyła. Zatoczył się, jednak nie
upadł.
-
To już nie jest szaleństwo, Ragnar. To obłęd - wysyczała. - O
świcie ruszać mamy z najazdem na wrogie ziemie. A ty, mój jarl, w
noc przed wyjazdem, ni słowem mnie nie informując, na prywatne
jakieś zwiady się samojeden wyprawiasz, w terenie, którego nie
znasz, na ziemi, której językiem nie mówisz. I znikasz bez wieści.
Geirsen o jakiś widmach pieprzy. Pół oddziału ze strachu mi się
gorliwymi chrześcijanami robi. Drugie pół z tegoż strachu chleje
na umór, wbrew moim rozkazom. A ty wracasz przed świtem, jak gdyby
nigdy nic i do tego jeszcze półżywy. Komuś się dał tak
załatwić? Ilu ich, lede saek, było? Trzystu?
Pierwej nim odpowiedział, dłonią jarl sprawdził czy szczęka jego na
miejscu jest jeszcze, czy ma jej gdzie po kątach sali szukać. W
końcu, gdy pewnym był, że wszystko jest gdzie powinno, na twarzy
jego uśmiech wykwitł nieznaczny, chłodny i wymuszony, lecz zanadto
do jego stanu pasujący.
-
Gest siedzieć miał cicho, karę stosowną za to poniesie, że
rozgadał o sprawie całemu oddziałowi.
Z
głowy Niemczyka na drewnianą podłogę kilka kropel krwi upadło,
posoką szkarłatną ślad wyznaczając.
-
A oddział, który wyśledziłem, niezbyt liczny jest, ze
sześćdziesięciu może siedemdziesięciu chłopa będzie, tyle, że
na mniejsze grupy są podzieleni i zamęt po wioskach czyniąc, za
upiory się podają.
Sygryda
na jarla i głowę Niemca wciąż zimno popatrywała. Do otworu
strzelniczego, na dziedziniec wychodzącego, gdzie Duńczyków
rozlokowano, podeszła i przezeń wrzasnęła:
-
Geirsen! Do mnie!
Do
jarla się na powrót odwróciwszy, rzekła, a mięśnie na szczękach
jej konwulsyjnie drgające, niemijający gniew wskazywały.
-
A czemu żeś samojeden ich tropem ruszył? Jeśli tak ci już życie
zbrzydło, to na lejcach się powieś, a nie zagrożenie dla drużyny
sprawiasz. Czemu żeś nic mi nie powiedział?
-
A po co miałem mówić, żeby do takiej sytuacji doszło? Żebyś
mnie, Pani, tak po twarzy jak jakiego pospolitego zbrodniarza…
Głos
jego spokojny po kątach sali echem się rozbiegł, gdy na królową
nie spojrzawszy, zabrał się wolną ręką za rany sprawdzenie, co w
niej grot utkwił i od czasu powrotu między żebrami się chybotał.
-
A tak właściwie czasu nie było, o pani, Sygrydo, by zaraz
wszystkich o moim czynie powiadamiać, a wziąć kogo z naszych to
jakby sobie samemu gardło poderżnąć, tacy głośni. A mnie
zależało, by Gestowi, co taki lament wśród oddziału rozsiał,
pokazać, że się myli.
Przytyk
o uderzenie, zdawało się, bardziej ją jeszcze rozsierdził.
-
Ciesz się, żeś Zbyszkiem nie jest, bo ten by batem dostał -
syknęła. - Nadto, coś komes grodu o jakąś wieś spaloną mi
językiem strzępi, że to nasza sprawka niby. Wiesz co o tym? O,
jest i nasz mężny Gest Geirsen, któren w byle krzaku już upiora
widzi. - W uśmiechu złym, a drwiny pełnym, na widok wchodzącego
woja się wyszczerzyła. - Skocz no, Geirsen, po znachora jakiego czy
inną zielarkę, bo się twój jarl wykrwawi. Nim jednak skoczysz,
posłuchaj, co ma ci jarl do powiedzenia.
***
Ibrahim
ibn Ahmad, kupiec arabski z odległej Basry, skłoniwszy się z
szacunkiem przed królową duńską, rozglądał się ciekawie pod
izbie. Nie uszedł jego uwagi męski strój niewiasty, nie uszedł i
woj na łożu śpiący snem sprawiedliwego, z bokiem pod żebrami
obandażowanym i okładem na czole położonym. Woj, choć o włosach
nietypowo krótko przystrzyżonych, był Duńczykiem i jarlem, co
Ibrahim wiedział doskonale. Wiedział też, że o każdy z tych
szczegółów w swoim czasie wypyta go dokładnie mocodawca jego,
Zbyszko.
Ibrahim
jeździł od lat, jeszcze z własnym ojcem, do odległych ziem na
północy, wymieniać własne kosztowne towary, jak jedwab, pachnidła
i korzenie, czy drogie kamienie, cudnie wprawnymi rękami
rzemieślników rzezane, na ich kosztowne, a w krajach arabskich
cenione towary, jak futra zwierząt przeróżnych, jak miód i
niewolnicy, jak al-anbar wreszcie, jantarem przez Słowian zwany, a
droższy niż złoto jego wagi. Lubił te wyprawy. Lubił tych ludzi,
twardych i szczerych, którzy choć w wielu bogów wierzyli, jego
wiarę zawsze szanowali i nigdy najmniejszy despekt w słowiańskiej
ziemi go nie spotkał. Lubił ich mowę nawet, w której „tak”
znaczyło „tak”, „nie” zaś „nie”, a słowa wypowiadały
to, co w myśli leżało. Jakże inaczej podróżowało się po
ziemiach niemieckich. Gdzie nie raz widział się kupiec zamorski
poturbowanym, okradzionym, wyszydzonym. Gdzie, choć w jednego boga
przecież wierzyli, boga Adama, Musy* i Isy**, to jemu, Ibrahimowi,
śmiercią nie raz grozili, za religii swojej praktykowanie. Gdzie w
każdym słowie doszukiwać się było trzeba obłudy, fałszu i
oszustwa, a najgorszym wrogiem ten się okazywał, co za największego
przyjaciela się podawał. Bez żalu więc Ibrahim z kontynuowania,
jak zwykle, wyprawy do Niemiec zrezygnował, o wojnie właśnie
wybuchłej usłyszawszy i na bezpiecznych a spokojnych ziemiach w
głębi kraju Polan burzę przeczekać postanowił.
Bez
żalu też zaciszną kwaterę na poznańskim podgrodziu opuścił, na
wezwanie Zbyszka z wieściami do pani jego wyruszając. Zbyt wiele
miał kupiec w sercu wdzięczności dla tego dziwnego Słowianina,
twarz w cieniu kaptura zawsze skrywającego. Zbyt dobrze miał w
pamięci wydarzenia sprzed lat sześciu, gdy go Zbyszkowy łuk i
sztylet od śmierci z rąk podjudzonego przez księży tłumu na
ulicach Kwedlinburga uratowały. Kupiec arabski, zawsze rachunki swe
dokładnie prowadzący i stanu buchalterii pilnujący, wiedział
bardzo dokładnie, że życie ceny nie ma, zatem i nie ma rzeczy na
tyle wielkiej, by nią ów dług wobec Polanina mógł spłacić. Od
tego też czasu, choćby mu kram i karawanę porzucać przyszło,
choćby pochłonąć to miało nie tylko zysk cały z wyprawy, ale i
majątek, nie było rzeczy takiej, której by kupiec Zbyszkowi umiał
odmówić lub nań choćby narzekać.
-
Mówisz tedy – głos królowej wyrwał Ibrahima z kontemplacji
wyposażenia komnaty – że brat mój po mszy południowej dopiero
wyruszył?
-
Tak, o Perło Północy, której prześwietna sława na morzach i
lądach nigdy nie zaginie.
Królowa,
snadź już ze sposobem wysławiania się kupca obyta, cierpliwie
pochwały i ukłon kolejny, im towarzyszący, przeczekała.
-
Co jeszcze ma mi do powiedzenia Zbyszko?
-
Książę Pan Bolesław prześwietny, który jako lew jest na
wschodzie i zachodzie, jako radziłaś pani, ty, o wzorze niedościgły
dla hurys czarnookich, traktem ruszył na Głogów i Bolesławiec,
pochód jednak nieskoro idzie. Wozy wieloma obciążony, które
zaopatrzenie książęce, jak i rycerskie zbytki wiozą, tempem ich
poruszać się musi, tedy nie prędzej jak za dni cztery stanąć w
Głogowie może, a stamtąd i ze cztery kolejne liczyć potrzeba do
Bolesławca.
Sygryda
głową skinęła, na znak, że tego się właśnie spodziewała.
Zamyślony wzrok w oknie utkwiła, ignorując najwyraźniej, że
Zbyszko także relację całą z jej w Krośnie pobytu usłyszy. Na
obojętność tę pozwolić sobie mogła, tak Zbyszka wierności
będąc pewną, jak jego zaufanych, do których kupiec należał,
milczenia wobec innych.
-
O Hermanie co mówił?
-
O Różo Piastowskiego drzewa, ty któraś orlątkiem białym jest
Polan najznakomitszym, mówił Zbyszko, że na niemieckiego psa
niewiernego, bodajby truchło jego kruki po polu rozdziobały – to
mówiąc, wielką miał ochotę Ibrahim splunąć, jednakże w
królowej przytomności się nie ważył - zważa pilnie i czujnie,
na krok go nie odstępując. Ale że ten pies niemiecki nerwowym
jakimś się uczynił, cięgiem w zarośla chce chodzić i wokół
oczyma wodzi, jakby kogo wypatrywał. Więcej Zbyszko nie wiedział,
ale za dni dwa, jak umówione, wieści kolejne pośle.
Świętosława,
obelgi pod adresem Hermana słysząc, uśmiechnęła się pod nosem.
-
Nie bardzo, widzę, Niemców lubicie, Ibrahimie.
-
A bo to dadzą się oni lubić, o Gwiazdo Zaranna na firmamencie
duńskim?
***
Ragnar
nie odrywając wzroku od rany, przez czas jakiś w duchu się ponuro
rozśmieszył, do Zbycha będąc porównanym, gorszej obelgi o sobie
nie znalazł w pamięci. Tedy, gdy królowa, co do Gesta mu
powiedzieć poradziła, z tym większym chłodem i odrazą doń
przemówił.
-
Język cię świerzbi, młokosie, widać to po tobie od razu, a
jednak daje ci szansę, żebyś raz za zębami, co trzeba trzymał,
ale ty lepsze masz plany i królowej wszystkoś wygadał. Karę
słuszną poniesiesz w odpowiednim czasie, teraz zaś przypatrz się
swoim upiorom.
To
mówiąc, jarl rzucił w niego niemiecką głową, która tocząc się
ku wojowi niejako w uśmiechu rozjaśniona, krwią drewno znaczyła.
Woj, głowę uchwyciwszy, a nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić,
stał stropiony wielce, na jarla i królową spode łba spozierając.
Sygryda uśmiech kolejny, jak piołun gorzki i drwiny pełen mu
posłała.
-
Głowę do beczki z miodem wstawcie, bo będzie mi jeszcze potrzebna.
A teraz po znachora, duchem leć.
To
rzekłszy, drzwi wojowi wskazała, a jarlowi łoże.
Wzrokiem
zmęczonym, a karę bolesną i długotrwałą zwiastującym,
drużynnika swojego odprowadził, zaciekle na rękojeści miecza
dłonie zaciskając.
-
Postoję, pani, na deski ci się nie zwalę, o to się nie martw,
jeśli o tym myślisz. A jeśli gniew twój nadal kipi, żarem swym
każdą inną emocję tłumiąc, pozwól, że do swej kwatery pójdę,
żeby swym widokiem, tobie, najjaśniejsza, niemiłym, dalszej twej
złości nie wywoływał – mówiąc to głosem bezbarwnym, skłonił
się krótko, usta z bólu zaciskając, gdy grot strzały z kawałkiem
promienia przemieścił się dalej w głąb ciała.
Czując,
jak gniew z niej ulatuje na ten widok, głową pokręciła.
-
Połóż się, szaleńcze. Opatrzyć cię trzeba. I tak plan zmienić
należy, o świcie nie ruszym. Raz, że ty na konia nie siądziesz w
tym stanie. Dwa, że połowa drużyny zalana i w garść ich od nowa
wziąć musisz. Trzy, że nim Bóbr graniczny przekroczymy, trzeba
ten oddział wytropić i wytrzebić. Niedobrze mieć wroga na tyłach.
Mimo
zatem oporu jarla, który stawiał dzielnie, na środek izby go
zaciągnęła i na łoże pchnęła. Na to i zaraz zielarka z
podgrodzia we drzwiach się zjawiła, królowej się kłaniając.
Obie też, nie bez trudu, kolczej, przeszywki i koszuli go pozbawiły,
baba zaś ranę oglądać poczęła.
Ragnar
wzrok w sufit wbił, oddychając równo, lecz nadal nerwowo. Nie
godziło się, by, gdy oddział się pijaństwu oddał, on sobie tak
poczciwie w łóżku królowej leżał całkiem nieużyteczny, choć
przyznać musiał, że gdyby nie zielarka, co mu między żebrami
kopała, byłoby całkiem przyjemnie.
-
Pani - lekkim skinieniem głowy wskazał podstarzałą znachorkę -
odpraw ją. Sam sobie z tą raną poradzę. Dlaczegoż ona ma mi w
piersi kopać grota szukając, jak reszta drużyny zaraz się bez
rozkazów stołami pozabija, krzesła jeno w tej karczmie ostawiając.
Na
skraju łoża przysiadłszy, Świętosława poczynania zielarki
wzrokiem czujnym śledziła. Głos jego z zadumy jakby ją wyrwał.
-
Teraz to możesz ich co najwyżej zwymyślać, jak się nad ranem z
pijackiego snu pobudzą. Drużyny połowa, spita już pod stołami w
karczmie leży. Druga połowa zaś także leży, krzyżem na posadzce
kaplicy grodowej. Też ich zwymyślać nad ranem możesz.
Tymczasem
baba - zielarka, grot w jego ciele odnalazłszy, mocno zań
szarpnęła. Oczy jarla, przez moment prawie na granicy wyjścia z
orbit koczujące, znikły pod powiekami, podczas gdy w umyśle
szalała prawdziwa burza. Raz to Ragnar chciał się z łoża
poderwać, zielarce kark skręcając, i do kaplicy grodowej biec, by
swoich wymordować, co się odważyli tak gorliwie modlić, gdy jego
nie było. Raz, żeby kark zielarce skręcając, do karczmy ruszyć,
samemu miodu wiadro wypijając, tak był bowiem spragniony po nocnej
wyprawie. Teraz zaś cała pierś pulsowała mu bólem, gdy go
znachorka, bez cienia lęku, pamiątki po walce pozbawiła i szyć
poczęła igłą długą jak jego palec wskazujący. Przeklął pod
nosem, mamrocząc obelgi pod adresem każdej znanej sobie istoty od
Boga po człowieka.
Sygryda
westchnęła cicho, gdy zaś zielarka szyć skończyła, gestem ją
odprawiła, monet kilka do dłoni wsuwając. Sama zaś miski
przygotowane z wodą zimną i wywarem ziołowym oraz płótno na
kawałki małe pocięte do rąk wzięła i chłodne okłady do rany
bólem rozpalonej przykładając, żar jego gasiła.
-
Zostaw - mruknął ozięble, sufit świdrując wzrokiem niemal
morderczym. Palce pobielałe, bez sił już na pościel opadłe,
drgnęły lekko, jakby na przekór zawziętości w tonie. - Przecież
jeszcze chwilę temu do Walhalli mnie chciałaś wysyłać. Teraz nie
lituj się nade mną. Do ranka dobrze będzie i na oddział będziemy
mogli ruszyć, jak już resztę wojów do pionu doprowadzę.
Królowa
wargę przygryzła i wzrok odwróciła. Źrenice jej jednak szczegół
każdy odnotowały: bladość, która twarz jego oblekła, dłoni
osłabłych drżenie, zęby z sił całych zaciskane, by nad falą
bólu zapanować.
-
Każdego z tej setki mogę stracić i nie westchnę z żalu nawet.
Każdego. Ale nie ciebie, Vossler - rzekła cicho, a głos, co nigdy
się prawie nie zdarzało, zadrgał jak cięciwa łuku puszczona.
Zmianę
w jej głosie w porę zarejestrował, w jej stronę oblicze kierując,
którego oczy, jej widoku tylko żądne, tego, co zobaczyły, do
świadomości nie chciały dopuścić. Zacisnął zęby, wargi
przygryzając, by rękę podnieść i ku jej policzkowi wyciągnąć.
Gdy jego szorstkie dłonie z gładką jej skórą się zetknęły,
powiedział cicho, lecz świadomie.
- Wybacz mi, Sygrydo, ale
jeśli ta wyprawa tylko z brawury mojej i głupoty wynikła, to muszę
zaprzeczyć, bo o twoje tylko bezpieczeństwo i twoje sukcesy
zabiegam, a widoku zlęknionego twego oddziału znieść nie mogłem.
Dłoń
jego, z wysiłku drżącą, ujęła i w swoich zamknęła.
-
Nie o to mi idzie, żeś na nią wyruszył, bo cel i zamysł
rozumiem. Ale o to, że sam - mówiła cicho, głosem jak na nią
dość łagodnym. - I żeś mi słowa nie rzekł. Miałbyś mniej
szczęścia, to strzała byłaby celniejszą i skapiałbyś w jakim
wykrocie paprociami zarosłym. A ja ani bym wiedziała, gdzie, ani co
w ogóle zaszło. I o oddziale tym wrogim też bym nie wiedziała, na
zasadzki jego drużynę narażając.
Dłoń
jego na pościeli z powrotem ułożyła, swoją zaś okład zimny do
czoła jarla przytknęła. Znów przymknął powieki, leżąc w
spokoju nie ze względu na to, że taki był po krótkiej walce
zmęczony, lecz by Sygryda, o jakże dziwnie brzmiało to imię, gdy
je bez tytułów należnych wymieniał, mogła kontynuować to, co
czyniła, niosąc mu wytchnienie po nerwowej nocy. Nic nie rzekłszy
wsłuchiwał się w jej oddech, bodaj najpiękniejszy dźwięk, prócz
jej głosu i targanych za koniem jeńców, co ich potem ze skóry
obdzierał, jaki słyszał w życiu.
Gdy
oddech jego uspokoił się, a mięśnie rozluźniły, co widomym było
znakiem, że zabiegi jej skutek przynoszą, znów okład na czole
jarla zwilżyła. I zapytała, głosem tym samym, miękkim jakby i
całkiem złości pozbawionym.
-
To powiesz mi teraz, coście za wioskę z Geirsenem spalili i
dlaczego?
Zamrugał,
próbując przypomnieć sobie niedawne wydarzenia, choć jeszcze
zeszłego dnia przeżywane, już mgłą zasnute w pamięci jarla.
-
Mała osada na drodze z Poznania do Krosna, co ją kilkunastu
wieśniaków zasiedlało- zaczął z wysiłkiem, wkrótce jednak z
coraz większą swobodą opowiadając. - Hallgrimsen taki barłóg
trawy podpalił, co chłopów po lasach rozgoniło. A potem już
wszystko po kolei ogniem częstował, a mnie się za nim ganiać nie
chciało, to Solva wysłałem, niech się na starość rusza.
-
Mhm - królowa gestem wielce jak na nią delikatnym pot, którego
krople na czoło jego wystąpiły, otarła. - A Geirsen o jakimś
wieśniaku coś jeszcze bredził.
-
Był tam taki jeden, wielce rozmowny nie zaprzeczę. Hallgrimsen go
na mój rozkaz powiesił, bo zaczął bredzić i pianę z ust toczyć,
to stwierdziłem, że pora na trochę rozrywki.
Ragnar
lekko wzruszył ramionami, demonstrując jak bardzo obojętnym był
dlań los wieśniaka. Sygryda głową pokiwała, działanie jarla za
najzupełniej normalne i oczywiste w tym względzie mając.
***
Blizbor,
komes grodu Krosno, był niezadowolony. To zresztą mało
powiedziane, był wściekły. A najbardziej denerwował go fakt, że
nie mógł niczego po sobie pokazać. Służąc w drużynie jeszcze
starego kniazia Mieszka, aż nazbyt dobrze poznał gwałtowność i
porywczość piastowskiego charakteru. Oraz piastowski upór. Powodów
do wściekłości miał co na najmniej kilka. Oto spalono wieś
podkrośnieńską, będącą osobistą jego własnością i jednym z
dochodu źródeł, a wieśniakiem pewnym, jak mu doniesiono, długo i
z fantazją ktoś się bawił, nim go litościwa śmierć zabrała.
Oto spotkał komesa Blizbora cały szereg rozczarowań. Gdy wreszcie,
w końcu wojna wybuchła, kniaź Bolesław nie widział w niej bowiem
na razie miejsca dla Blizbora. Nie dość, że sam inną trasę na
niemieckie ziemie obrał, to jeszcze przez Krosno przejść miała
drużyna jego siostry.
Blizbor
i o królowej Świętosławie słyszał i ciotkę jej, kneźnę
Adelajdę pamiętał, jednak wcale go dowodzenie niewiasty nad
oddziałem zbrojnym nie cieszyło i sam w takim znaleźć się by nie
chciał. Nadto, drużyna jej wielce hałaśliwą, dziką, a w
trunkach się lubującą okazała się. Połowa, ledwie bramy grodu
przekroczyli, do karczmy jedynej pobieżała. Druga zaś połowa, ku
osłupieniu Blizbora, który choć jako wszyscy komesi ochrzczony,
nigdy przesadnie gorliwym neofitą nie był, do kaplicy grodowej się
udała, w kapelanie czeskim wpierw przerażenie zjawieniem się swoim
budząc, następnie łzy wzruszenia szczere, gdy mężowie zbrojni a
groźni, z hukiem na kolana popadali, posadzkę kaplicy pokrywając.
Nigdy on chyba jeszcze frekwencji takiej w krośnieńskim Krysta
przybytku nie uświadczył. Królowa sama, na wieczerzy chmurna jakaś
i milcząca siedziała, tak ciekawość komesa względem wojennych
planów, jak pretensje względem wsi spalonej, co chłopi duńskim
mienili dokonaniem, zacięciem ust jeno zbywając. Na domiar jeszcze,
przed świtem szaleniec jaki, krwią ubroczony i na podobieństwo
upiora blady, którego przybocznym królowej duńskiej mieniono, do
grodu zjechał, do komnat jej się udając i tamże do przedpołudnia
pono leczony, zalegając.
Kolejnym
a gorzkim rozczarowaniem było, że rozkazem książęcym on to,
Blizbor, z drużyną grodową miał w Krośnie pozostać i dalej w
widłach Bobru i Odry przeprawy przez rzeki obie strzec, na wojnę
zaś w polańskim interesie ruszała banda Duńczyków szalonych i
pijanych, pod wodzą niewiasty. Czary goryczy dopełniało jeszcze i
to, że szaleniec ten, co w nocy przybył, pono oddział jaki
zwiadowczy pod Krosnem wyśledził, co z sobą pociągnęło
Świętosławy Storrady drwiący uśmiech i zarzut bezgłośny, acz w
głównej twierdzy izbie w powietrzu zawisły, o niesolidność i
niekompetencję jego, komesa krośnieńskiego, którego straże wrogą
bandę przeoczyły.
Nie
dziwota tedy, że gdy królowa duńska do izby głównej z wojami
kilkoma u boku wkroczyła, chmurny a gniewny na podwyższeniu
siedział i jeno przez wzgląd na piastowski rodowód niewiasty, jak
i miecz u jej boku, ledwie głowę skłonił. Na znak Sygrydy,
Duńczyk jeden z beczki, co ją drugi niósł, głowę miodem
ociekającą, a makabrycznie od szyi oderżniętą za włosy
wyciągnął. Głowa do młodzika jakiego należeć musiała, w
oczach wytrzeszczonych, ciemnych, trwoga zastygła, język nabrzmiały
i poszarzały, spomiędzy zębów zwisał, twarz gładkoogolona tak
Duńczyka, jak Słowianina wykluczała. Całości dopełniały
jeszcze u szyi obszarpanej uwieszone strzępy chustki, jakimi
delikatne rycerzyki niemieckie grdyki sobie okręcały, by ich kolcza
nie drapała. O chusty okrawki zaczepiony był ryngraf z Matką Boską
Magdeburską, co ostatecznie już trupa identyfikowało. Duńczyk
zanurzył głowę z powrotem, jednak po czasie na tyle długim, by
komes wiedział, że przez kilka nocy najbliższych widoku jej
zapomnieć nie zdoła.
-
Tak wyglądają ci, co wieś waszą, komesie, z dymem puścili. Tak
wyglądają ci, co za upiory się mienią i popłoch w ziemi
okolicznej czynią. Nie demony to, ale ludzie śmiertelni. I obcy.
Niemcy to, komesie, chyba nie zaprzeczycie? – Blizbor nie
zaprzeczył. - Nie wiem, kiedy Bóbr przejść zdołali, ani nie
wiem, jak zdołali. Ale dowiem się tego. A potem, co do jednego
wyrżnę. Bo nie lza na wroga ruszać, oddział jego na tyłach sobie
zostawiając, a wasza drużyna, jeśli dotąd wytropić ich nie
umiała, to i dalej na nią nie liczę. Bo nie lza pozwolić, by
trwogę siali i pożogę. Bo, na koniec, nie lza spalenia wsi, co do
was, komesie, należała, nie pomścić. Pomszczę ja wam ją za was.
Nie dziękujcie.
Blizbor
nie podziękował. Ślinę jeno przełknąwszy z trudem, ozwał się,
a głos jemu samemu zdał się dziwnie jakiś ochrypły i obcy.
-
A na co wy, pani, czerep ten w miodzie marynujecie?
-
A właśnie – uśmiech Sygrydy był z gatunku takich, co przywodzą
na myśl krzyki mordowanych i odblask pożaru na klingach mieczy –
byłabym zapomniała. Posłańca, gdy do brata mego wyślecie, tę
głowę niech mu także zawiezie. I niech ją Bolko margrabicowi
Hermanowi z Miśni pokaże. I niech się jej Herman dobrze a
dokładnie przyjrzy, a może rozpozna w niej znajomka jakiego albo
kumotra. I niech dobrze zapamięta sobie, jak Piastowie za podstęp
płacą.
***
-
Trza by ten oddział wytropić. Dasz radę od rana za drużynę się
zabrać? Jakże się teraz czujesz?
-
Dam rade. Jeśli dostanę rozkazy, a Gest odda mi mój hełm, z
samego ranka mogę wyruszyć – odpowiedział Ragnar, z widocznym
trudem się prostując i pomimo czerwonych plam przed oczami,
starając się wstać.
-
Nie teraz jeszcze, szaleńcze. Wypocząć musisz – Świętosława
rzekła stanowczo, dłoń mu na piersi kładąc i na poduszki z
powrotem opierając. A usta, co by już więcej nie argumentował na
rzecz natychmiastowego drużyny w karby dyscypliny brania,
pocałunkiem mu zamknęła.
Kto
jak kto, ale najjaśniejsza pani, Sygryda, znała się na rzeczy,
jeśli chodziło o sprawę wpływania na decyzje jarla Ragnara. Woj
nie myśląc już o drużynnikach, a niech ich licho weźmie, wziął
się za zapalczywe pocałunku oddawanie, co miało być, w ramach
paproci we mgle skrytych, przeprosinami.
Na
chwilę od ust jego się oderwawszy, bacznie twarzy się jego
przyjrzała. A uśmiech nikły na wargach jej zatańczył.
-
O, widzę, że szybko do sił wracasz - mruknęła, znów doń
przywierając.
Na
te słowa i on, choć nie był to grymas tak okazały, pozwolił
sobie na nikły półuśmiech. Dłoń jego, z leżenia bezczynnego
wzniesiona ku obliczu najjaśniejszej, poczęła starannie pieścić
jej szyję i dekolt.
-
Gdyby wszystkich rannych taką troskliwą opieką otaczać -
wyszeptał nie bez przytyku. - Nikt nie chciałby z wojen w całości
wracać, ale osobiście by się ranił, w takie chcąc wprawne wpaść
ręce.
-
Nie każdy ranny z bitki powracający, na taką opiekę zasługuje -
odrzekła, oczy jak kotka mrużąc. Po czym ponownie ust jego swymi
sięgnęła, to pieszcząc powierzchnię ich językiem, to kąsając
zębami lekko.
Ból
w ranie, co ją tak starannie maścią ziołową znachorka obkleiła,
choć zelżał, nadal dawał o sobie znać, raz po raz falą przez
umysł jarla przechodząc. Ten ignorował go jednak, na pocałunku
się skupiając, a rękami swymi niezwykłe rzeczy wyprawiając i
palcami zwinnie sobie drogę otwierając w najgłębsze zakamarki,
zgrabnie pod koszulą najjaśniejszej ukryte, wdzierał się
niepostrzeżenie, ku tym większemu Sygrydy zdziwieniu, że w sposób
tak wprawny ozdrowiał.
Z
tuniki też rychło przyszło jej się wyzwolić, co by materiał
przed porozrywaniem ustrzec. Dłońmi po karku jarla wodzić poczęła
i we włosy jego, krótko przystrzyżone, palce wplatać. Ust przy
tym jego pieścić nie przestawała, już to nasilenia pocałunku
płynnymi zmianami, już to języka w ich wnętrzu zagłębieniem i
błądzeniem.
Ani
to na skrzypienie łóżka nie bacząc, ani na mazistą skorupę, co
się mogła przy każdym ruchu rozsypać, ku sobie tylko kobietę
przygarnął, z siedziska ją do siebie ciągnąc, a kusząco dłońmi
po biodrach jej wodząc. Z nie lada uśmiechem podówczas, gdy odgłos
upadających trzewików posłyszał, na drugą część ją
łoża skierował, ustami kreśląc linię wzdłuż jej szyi, między
piersiami, aż po bliznę, pępkiem przez niektórych zwaną, gdzie
zataczając wargami ruchy koliste, raz po raz językiem jej delikatną
skórę muskał.
Sygryda
przez chwilę z lubością pieszczocie się poddawała,
westchnieniami cichymi działania jego aprobując. Później jednak
odepchnęła go lekko od siebie, a gdy spojrzenie jej posłał, nad
którego zdumieniem zapanować nie zdołał, rzekła cicho, z
uśmiechem cokolwiek zagadkowym.
- Ty ranny jesteś i krwi
wiele straciłeś. Odpoczynku więcej ci trzeba.
Po
czym mocniej go na poduszki pchnęła, iż się na nich oparł, sama
zaś, uśmiechu z twarzy nie oddalając, niczym wierzchowca go
dosiadła, w siebie przyjmując. Już miał jarl zakląć
cicho, już to na nowo unieść się duńskiego woja honorem, gdy
przez ciało jego dreszcz przeszedł, gdy zbłąkane podniecenia
prądy rozeszły się echem. Zaraz to zamknął usta, słowa w gardle
dławiąc. Naraz to, nie bez kąśliwego uśmiechu, naparł na
kobietę, biodrami jej poruszając.
Królowa
uśmiechnęła się, ni to z drapieżną zachłannością, ni z
tryumfem, ni też z czułością jakąś. A może z wszystkimi
trzema. Dłonie na piersi jego oparłszy, poruszać się zaczęła,
wolno jeszcze i starannie, acz rytmicznie, to wznosząc się, to
opadając, to przystając na chwilę, by usta swoje z jego złączyć.
Ragnar chwile błogiej rozkoszy z jej ust spijając, niemal już o
świecie zapomniawszy, w zachłannym uniesieniu pocałunki oddawał.
Wtem w głąb naprężonego jej ciała soki żywotne pomknęły, gdy
wagi jarla się z ustami Królowej zetknęły. Pocałunek oddając,
dreszczem przeszyta, na pierś jarla opadła, szyję jego i obojczyk
po wielokroć ustami miękko muskając. Z ust wpółotwartych oddech
płytki, urywany dobywał się, pod sklepieniem powiek na
wpółopuszczonych gwiazdy w rozbłyskach rodziły się i gasły.
___
*Musa
– (arab.) Mojżesz, prorok w islamie
**
Isa – (arab.) Jezus, prorok w islamie