Gdy
kniaź Bolesław, wytrzeźwiawszy, wkroczył do jednej z komnat
siostrze swojej przydzielonych, zobaczył Świętosławę, opierającą
się o masywne obmurowanie paleniska i rozprawiającą z tym jej
Duńczykiem, który wyglądał na szaleńca. Bolesławowi się
zresztą w całej tej scenie coś nie podobało, choć nie umiałby
powiedzieć, co dokładnie. Może to wzrok, niby służalczy, a
jednak intrygujący, który wiking w królową wbijał, może to
tembr jej głosu, całkiem inny od tego, który Bolko znał, a może
lekko niestosowna poza, w jakiej stała, albo też wielce niestosowna
odległość, w jakiej stał on. I obecność drugiego Sygrydy
poufnika, tego Polanina, zerkającego na nich oboje wzrokiem
cokolwiek ponurym, i wtrącającego co jakiś czas dwa, trzy słowa
do dyskusji, wcale książęcego wrażenia nie poprawiała. Wprost
przeciwnie. Z rozmowy toczonej w twardym języku ludów północy,
książę nie zrozumiał nic oprócz imienia swego szwagra, Swena. To
mu przypomniało o powitaniu w bramie grodowej i o tym, że dawno już
miał zapytać Świętosławę o powód wizyty.
Na
widok brata Sygryda jakby otrząsnęła się, podeszła ku niemu,
wskazując dwa pięknie rzeźbione i wymoszczone futrami krzesła.
Duńczyk zaś cofnął się na ławę pod oknem, zajmując drugi jej
koniec, naprzeciw Zbyszka, a w kniazia wbijając ponure spojrzenie
przekrwionych szarych oczu. Bolesław, zaczekawszy aż siostra
usiądzie, zajął drugie krzesło i odprawił służbę. Ragnar i
Zbyszko, królowej tylko rozkazów nawykli słuchać, nie ruszyli się
z miejsc.
-
Pomówić nam trzeba, siostrzyczko.
-
Trzeba, Bolko.
-
Tedy ludzi odpraw.
-
Zbędnych odprawiłam. Ci mogą zostać i przy nich mówić można,
jakbyśmy dwoje jeno byli.
Książę,
choć nie do końca z obrotu sprawy zadowolony, wzruszył ramionami.
-
Nie mówiłaś mi jeszcze, siostrzyczko, co to się stało, że
gościć cię u siebie mogę.
-
Sądziłam, że od pilniejszych spraw zaczniemy. Ale skoro taka twoja
wola…
***
Chociaż
śniegi stopniały i lód puścił, pod koniec lutego w Roskilde
wciąż wiało chłodem, a komnat zamkowych nie szło
nagrzać. Na zewnątrz strażnicy poowijani płaszczami marzyli o
tym, by znaleźć się za dającymi ochronę od wiatru
murami zamku, w komnatach i izbach ocieplanych wielkimi, kutymi w
ścianie paleniskami. Służba zaś zamkowa marzyła o tym, by
znaleźć się na zewnątrz, choćby na chłoście wiatru i deszczu,
ale z dala od burzy, jaka zawisła nad komnatami.
Wszyscy co do jednego woleliby, żeby królowa ich, Najjaśniejsza Pani,
krzyczała, ciskała się, darła szaty, biła pachołków i robiła
awanturę za awanturą zwykłym niewieścim obyczajem. Wszystkich
przerażał lodowaty spokój królowej Sygrydy, zwanej nie bez powodu
Storradą. Albowiem wszyscy wiedzieli, do czego taki spokój
prowadzi. Do twardej jak skała, zimnej jak morska woda i ostrej jak
głownia miecza nienawiści i zemsty „piastowskiej wilczycy”, jak
zwali ją mniej przychylni, głównie norwescy, skaldowie. Nieliczni
pamiętali ją tak spokojną w wirze walki o sukcesję szwedzką po
Eryku Zwycięskim. Walki, w której głowy położyło bez mała
sześćdziesięciu lokalnych książąt, hovdingów i jarlów, twardych i bitnych
wikingów, a którą przetrwała i wyszła z niej zwycięsko ona
jedna, syna iście, jak wilczyca szczenię, ochraniająca. Wielu
pamiętało ją tak spokojną na czele osławionej już jej własnej
drużyny, w największym ogniu walk z Wieletami. Wszyscy pamiętali
ją tak spokojną, planującą dokładnie koalicję przeciw Olafowi
Tryggvasonowi, pociągającą za wszystkie jej sznurki i dowodzącą
drakkarem „Midgardsormen” pod Svolder.
Powszechnie
sądzono, że małżeństwo Sygrydy Storrady i uczulonego na punkcie
własnej męskiej dumy Swena Widłobrodego niezbyt długo będzie
szczęśliwe. Można się było spodziewać, że król nie będzie
ani zbyt dobrze, ani zbyt długo znosił konkurencji w postaci
własnej żony. Że nie zniesie tego, iż przewyższała go i w
zdolnościach przywódczych i w krwiożerczości, iście wilczej.
Tego, że jego własni wojowie woleli pływać pod rozkazami jej,
niewiasty w końcu, niż swego króla. A nawet i tego, że to ona
była faktycznym dowódcą pod Svolder i że to jej zwycięstwo nad
Tryggvasonem autorzy sag opiewali. Swen zdecydowanie wolałby
kobietę, która byłaby odpoczynkiem dla wojownika, od kobiety,
która była dla niego wyzwaniem. Nikt nie miał również
wątpliwości, że Sygryda z kolei usadzić się w zamku z kądzielą
w rękach nie pozwoli. Że mężowskie gorzkie żale i zawiedzione
ambicje będzie lekceważyć. Ani też, że nie ścierpi, gdy
małżonek do łożnicy bardziej posłuszną i w jego majestat
zapatrzoną niewiastę weźmie.
Świętosława
awantury nie zrobiła, jedynie raz jeden, z owym lodowatym spokojem
oświadczyła, że dziewka o imieniu Thyra, którą Swen nałożnicą
swoją uczynił, ma zniknąć, albo też ona sama sprawi, by znikła.
Widłobrody, na to tylko czekając, rozsierdzony wielce, cały żal
swój wykrzyczał, na służbę ni wojów obecność się nie
oglądając, na koniec zaś dodając jeszcze i groźbę, jak głębokie
są wody Ore-Sundu.
-
Spróbuj. - Królowa uśmiechnęła z ironią. - Tylko spróbuj. A
łodzie z wojami brata mego w dziesięć dni tu będą. A za dni
jedenaście twój szkielet ryby będę obgryzały obok
Tryggvasonowego.
Swen,
świadom słuszności jej słów, pojął w tej chwili, że przegrał.
W oczach mu pociemniało, a bezradna wściekłość zalała żyły.
Nie myśląc już nic i nic już prócz złości nie czując,
zamierzył się do ciosu. Sygryda stała przed nim, o krok,
nieporuszona. Kątem oka dostrzegła, jak dłonie trzymających wartę
w komnacie wojów wędrują za pasy, ku rękojeściom mieczy i
toporów. Wyszczerzyła się w uśmiechu, tyleż pogardliwym, co
drapieżnym, bliżej jeszcze do niego przysunęła.
-
No dalej - wysyczała. - Uderz mnie. Zrób to. Uderz mnie, a brata
wojów nie będę nawet potrzebowała, bo twoich własnych mi stanie.
Swen,
twarz dłońmi zakrywszy, oddalił się, Sygryda zaś zwołała do
siebie królewską radę.
Panowie
z rady, by kryzys zażegnać i sąsiadów niemieckich wojną domową
nie ucieszyć, radzili, aby królowa na czas jakiś wyjechała, synów
jeno, jako prawych i - w nadziejach wszystkich - rychłych dziedziców
ostawiając. Wysłuchawszy, Świętosława odprawiła ich, z dwójką
swoich przybocznych tylko w komnacie zostając. Chodziła długo od
ściany do ściany, w końcu dłoń oparła o ryte ozdobnie w
kamieniu zwieńczenie paleniska, na dłoni zaś oparła
czoło.
-
Radźcie.
-
Pani - pierwszy ozwał się Polanin, oczy ciemne, jakby martwe, od
paleniska odrywając i ku królowej kierując - słusznie panowie z
rady mówią. Wyjechać trzeba ci, pani. Ale nie samej, tylko z
drużyną, z mocą taką, by jako banita po dworach obcych się nie
tułać, a szacunek mieć i wszędzie chętnie być widzianą, a w
razie potrzeby jakiej, jeszcze królowi zagrożeniem być.
-
A Kanut, Harald? Zostawić ich tu? Przecie ta dziewka też może mu
synów dać.
-
Pani, Swen jest głupi, ale nie szalony. I nie jest młody już. Nim on
zemrze, syn jaki nowy nie osiągnie wieku męskiego, a synowi byle
dziewki z podgrodzia kto da posłuch i wsparcie? A za twoimi synami,
pani, prócz ciebie i brata twego, wszystkie rody duńskie staną.
Każdy woj, który choć raz z tobą, pani, pływał. Usunąć ich
Swen nie ośmieli się. Bo wie doskonale, że śmiercią długą i
bolesną by wtedy konał. Swena zabraknie, wtedy ty, pani, z drużyną
do synów wrócisz.
-
Ragnar?
Jarl,
nieporuszony, począł rozważać sytuację, która groziła krwawym
konfliktem i szeroką pożaru łuną nad całym krajem. Wiedział
dobrze, że nic innego niźli wyjazd z Roskilde, Najłaskawszej nie
pozostawało, ale wiedząc, że Świętosława łatwo za wygraną nie
da, a i ucieczką ratować się nie będzie, postanowił na
bezpieczeństwo jej postawić raczej, niżeli duszę żądną walk
ciągłych z łańcucha spuścić, by własny swój kraj kąsała.
-
Pani. – Przerwał ciszę po dłuższej chwili, bacząc, by czasem
czego głupiego nie wyrzec bez uprzedniego rozważenia. – Pierwej
zgodzić się muszę, że tutaj niczego prócz otwartego konfliktu
nie ujrzymy, ale gdy opuścimy kraj, Swen niechybnie zatroszczy się,
byś nie wróciła tu prędko. Trzeba ci wybrać między
bezpieczeństwem dziedziców i swym własnym, a ostaniem w tym
miejscu. Swen, choć człowiek głupi, ma swoich przyjaciół we
grodzie i okolicach, jeśli dojdzie do czego, gotów jest wyrzec się
Danii, a nawet Norwegii i do śmierci wojować, aż do ostatniego
człeka jego oddziałów nie wyrżniemy. Państwo upadnie i nie
będzie czym rządzić, gdy już do władzy powrócisz. O dynastii
myśl, o potędze, jaką może taki konflikt zniweczyć. Jeśli zasię
ta dziwka zacznie się do polityki mieszać, gotów jestem osobiście
pozbawić ją głowy jako tu stoję, byś, pani, mogła bez obawy
zbierać siły, by w jednym uderzeniu Swena zniszczyć, kraj w
spokoju ostawiając. Walcz, pani, ale o zwycięstwo, nie zaś o takie
ochłapy, jakie ci proponują.
Cisza
zaległa w komnacie taka, że tylko ponure wycie wichru na dziedzińcu
i trzaskanie ognia w palenisku było słychać.
-
Dobrze. – Lodowaty spokój królowej nawet jej najbardziej zaufanym
przybocznym podnosił drobne włoski na karku. – Ragnar, wybierzesz
setkę z tych wojów, co by chcieli z nami odejść. Ale tylko
takich, którzy już z nami pływali, których wierność i męstwo
sprawdzone. Zwłaszcza zaś takich, co w Danii, jak ty, pozostać nie
mogą, gdy mnie nie stanie. I takich, którzy nikogo ani niczego tu
nie zostawią, co utracić by im żal było. Bo rodzinom i majątkom
takich, co za mną pójdą, Swen nie przepuści. Weźmiemy mój
„Midgardsormen”, za którego sterem sam staniesz i dwa inne
drakkary wybierz. Ludzi do nich wedle własnego uznania przydziel,
knarrów też i czeladzi ile uznasz za potrzebne, bo niczego, co
moje, a synom moim niekonieczne, Swenowi zostawiać nie myślę.
Pojąłeś wszystko?
-
Tak, Najjaśniejsza. – Skłonił się krótko, żołniersko,
zaciśniętą pięścią uderzył się w pierś przybraną w
kolczugę.
-
Zbyszko, ta dziewka ma ojca i brata.
-
Tak, pani.
-
Ma już ich nie mieć. Sama zaś niech żyje. Niech pamięta. I niech
się boi.
-
Tak, pani.
***
Książę
Bolesław, opowieści siostry wysłuchawszy, długo siedział w
milczeniu, snadnie coś w myślach ważąc.
-
Dobrze zrobiłaś, żeś przyjechała. Na sojuszu zerwanie ani mnie,
ani Danii nie stać. – Królowa zgodnie pokiwała głową. – O
synów się nie lękaj, Swen dla własnego dobra nie waży się tknąć
ich, ni im uchybić. No i też jego dzieci to przecie. A ty… Ty
przydasz mi się tutaj. Nie wiem, kiedy do Niemiec ruszę, ale ruszę.
Ekkehard niby to syna po pomoc przysłał, ale tak jakoś, jakby
zarazem i nie chciał, byśmy za szybko na Milsko ruszyli. Nie wiem
ja przy tym do końca, ile w tym posłania Ekkeharda, a ile samego
syna jego pomysłowości własnej. Za szybko też i wejść nie mogę,
bo jeśli Herman szwabski i Henryk bawarski, nie daj to, Boże, do
porozumienia z sobą by doszli, łacno by nas tedy w kleszcze mogli
wziąć i od Odry odciąć. A jak raz, najlepszy mój wywiadowca
zadział się gdzieś w niemieckiej ziemi i nie wraca. Myślę tedy
zaczekać jeszcze, niechaj się rzecz cała na jedną lub drugą
stronę wyklaruje. Ale tak czy inaczej, przecie po to, co moje,
upomnieć się pójdę. Milsko, Łużyce i Miśnia, Ottonowym, świeć, Panie, nad jego duszą, testamentem mnie przeznaczone i z nich nie
ustąpię. Tedy prędzej czy później na Niemców ruszym. A wielka
by to była radość, w pochodzie takim mieć tę setkę, co ich
przywiodłaś, ze sobą. Znam ja, siostrzyczko, wikingów twoich.
Wiem ja, że setka ich za trzy setki zwykłych wojów stanie.
-
No to i będziesz miał moją drużynę. Ale pod moim dowództwem.
Bolesław
skrzywił się wyraźnie i zasępił.
-
A nie ostałabyś ty sama z córami w Poznaniu?
Świętosława
zaśmiała się drwiąco, choć niemal serdecznie.
-
Bolko, co ty myślisz, że po to ja od Swena wyjechałam, żeby w
Poznaniu z kądzielą siedzieć?
-
Nie o to mi nawet idzie, że to nie przystoi, boć znam ja ciebie,
iście, w ciotkę Adelajdę żeś się wdała, ale lękałbym się o
ciebie, siostrzyczko.
-
Wojna to wojna, a mnie ona nie obca. Zresztą, myślisz ty, że moja
drużyna, woje, którzy ze mną woleli z Danii odejść niż z
królem swoim zostać, że oni właśnie, z tu obecnym jarlem
Ragnarem na czele, czyich innych niż moich rozkazów by usłuchali?
Bolesław
obejrzał się niespokojnie na Duńczyka, który z kolei wpatrywał
się w niego z dziwnym jakimś, wilczym jakby, błyskiem w
przekrwionym szaleństwem oku.
-
Przecież możesz zginąć!
-
Mogę. I jeśli zginę, to pogrzebać masz mnie dawnym ojców
obyczajem, a nie tą nową modą niemiecką. Zbyszka wtedy synom moim
odeślesz na służbę i własność. A wojom moim, pod wodzą tu
obecnego jarla Ragnara, wolną rękę dasz. Czy zechcą z tobą
zostać, czy gdzie indziej pójść, ich to rzecz.
-
Widzę - kwaśno wtrącił książę - żeś całkiem już ostatnią
wolą swoją rozporządziła. A mnie przypadnie co?
-
Sojusz mocny i trwały ze Szwecją i Danią - odparła królowa od
razu, całkiem ironią brata niewzruszona. - I nad córkami mymi
opieka, póki bracia ich wieku męskiego nie osiągną.
-
Pięknie.
-
Niemało to.
-
A czy ja narzekam? Chcesz, to i na Jezu Krysta mogę ci zaprzysiąc,
że twoją wolę spełnię.
-
O, nie. Jego i klechów jego niemieckich z dala od tego i ode mnie
trzymaj.
Przez
czas jakiś w komnacie słychać było tylko trzask drewnianych
polan w palenisku przez ogień trawionych i nawoływania straży na
wałach grodowych. W końcu królowa, pragnąc jedną sprawę
zakończyć, by do następnej przejść, odezwała się znowu.
-
Tedy jak? Na równy mój udział w walce godzisz się? A nie, to choć
z żalem, ale gdzie indziej pójdziemy. Do syna mego Olafa choćby,
na Ruś, do Prusów, a nawet i do Węgrów albo Franków jakich. Woje
z nas dobre, przyjmą nas wszędy chętnie i dobrze zapłacą.
-
Zostań - odrzekł Bolesław cicho, po chwili jakby poweselawszy. -
Godzę się. Choć spokojny o ciebie nie będę, za to spokojny w
każdej bitwie, że w dobrych rękach jest dowództwo drugiego
skrzydła wojska mojego. No, toć prawie jak ojciec ze stryjem
Czciborem my będziem. Rodzeństwo razem przeciw Niemcom stojące.
Daj nam tak, Boże, drugiej Cedyni posmakować.
Świętosława,
uśmiechnięta krzywo, nie skomentowała braterskiej modlitwy, ku
innemu bowiem problemowi myśli jej już biegły.
-
A właśnie, jak przy sprawach rodu jesteśmy, nie widzę ja nigdzie
Bezpryma.
Kniaź
w jednej chwili spochmurniał, twarz od ognia odwrócił, jakby
wstydził się lub lękał do czegoś siostrze przyznać.
-
Bo go i w Poznaniu nie ma. Do Italii posłałem, niech nauki pobiera,
na duchownego szkoli się.
-
Bezprym?! - Królowej oczy rozwarły się szeroko najpierw w
zdumieniu, następnie zaś oburzeniu. Z rzeźbionego krzesła
poderwała się, zdało się, jakby wilczyca ku księciu miała
rzucić się. W bezsilnej złości jednak ręce jej opadły wzdłuż
ciała, by po chwili unieść się i brosz owalnych, przecudnej
roboty, suknie jej spinających chwycić się, jakby Sygrydę ciężar
jaki dusił. - Bezpryma ty w mnichy chcesz postrzyc?!
Kniaź
głowę ku siostrze uniósł, jakby wyzwanie jej rzucał. Przemawiał
głosem spokojnym, ale obserwatorzy baczni, jakich dwóch w osobach
Zbyszka i Ragnara w komnacie było, dostrzegli, jak drżą mu
zbielałe dłonie, na poręczach dębowych, rzeźbionych bogato i
pozłoconych, krzesła zaciśnięte.
-
A co złego w tym? Trzecie to już pokolenie nasze, które
ochrzczone. Czas nam najwyższy Piasta prawdziwego księciem, ale
Kościoła uczynić. W duchownym stanie jego, książęcego syna,
wielka kariera czeka. W biskupy pójdzie, arcybiskupem po Radzimie
zostanie, a kto wie, może i wyżej zajdzie…
Przerwał
mu śmiech Świętosławy. Złośliwy, zły i gorzki, bardziej
warczenie wilczycy przypominający niż niewieści głos.
-
Bezprym. Syn twój pierworodny, który we wszystkim jest tobie
podobny, który dziedzicem twoim z rodu i prawa być powinien. Piast
z Piastów, i po mieczu, i po kądzieli. Bezprym. Który, jak my
dwoje, miecza jest człowiek żelaznego. W którym jedna z tobą, ze
mną, z ojcem, stryjem Czciborem i ciotką Adelajdą, jest natura.
Piastowska. Która nie wytrzyma bezruchu, która nie zdzierży
bezczynności, która bez walki i bez władzy żyć nie może i nie
zechce. I ty jego chcesz klechą uczynić? On do miecza stworzony,
nie do psalmów wyśpiewywania!
-
Następcą moim Mieszko będzie, to już postanowione.
-
Mieszko - prychnęła królowa pogardliwie. - Iście, bardziej mu
imię stryja przyrodniego Lamberta pasuje, niż ojcowe. Jemu ty
myślisz księstwo zostawić? Księstwo takie, jak to? Które trzeba
czas cały pięścią w żelaznej rękawicy trzymać, bo jeśli cugli
popuścisz, zaraz sąsiedzi zlecą się i jako wilcy rozdrapią. A
nie sąsiedzi, to i poddani sami rozbiegną się, Pomorcy, Ślązacy,
z Mazowsza i z Małej Polski zaraz bunt wzniecą i oderwą dzielnice.
Takie ty księstwo chcesz zostawić… Jemu.
-
Siostra!
-
Jemu, który na konia bez pomocy siąść nie umie. Który krew
ujrzawszy, jak matka swoja mdleje. Który, o sprawy księstwa
zapytany, bzdury jakieś plecie, co w niemieckich i italskich
księgach zapisane, a ani wie, jak grody opatrywać należy, kędy
natarcie wroga iść może, skąd spyżę dla wojska brać.
-
Siostra!
-
Który dłonie ma słabe i delikatne jak dzieweczka. W których
miecza utrzymać nawet nie zdoła. Któremu, iście, miast miecza
albo topora tylko pióro mnisze dać do ręki. Albo i kądziel.
-
Siostra!
Książę
więcej już złośliwych przygan pod adresem ukochanego syna
ukochanej swej małżonki nie zdzierżył, z krzesła porwał się i
ku Sygrydzie ruszył, rękę już do uderzenia wznosząc. Na ten
widok Zbyszko i Ragnar, identycznym, szybkim jak myśl ruchem
położyli dłonie na rękojeściach - pierwszy sztyletu, drugi
miecza, pani swojej nawet przed kniaziem bronić gotowi i na żadne
czynu konsekwencje niebaczni. Wszystkich trzech mężczyzn w miejscu
osadziło jedno spojrzenie królowej. Spojrzenie to samo, przed
którym drżał Olaf Tryggvason, a Eryk szwedzki i Swen duński
naginali wolę. To samo, na którego niemy rozkaz nie tylko setka do
Polan przywiedzionej drużyny, ale i wiele setek wojów w Danii i
Szwecji pozostawionych poszłoby w bój najgorszy, albo też biernie
i bez słowa skargi dało sobie wnętrzności wypruć. Spojrzenie,
które księża chrześcijańscy, jak diabła Sygrydy nienawidzący,
szatańskim urokiem nazywali i już to wodą święconą chcieli
odczyniać, już to ogniem karzącego oczyszczenia palić. Spojrzenie
pewnej siebie, swym pochodzeniem się chlubiącej i swej władzy
świadomej kobiety, do której przydomek Dumna, przez skaldów w
sagach ukuty, już przyrósł jak drugie imię.
Świętosława
wierność i odwagę swoich przybocznych nagrodziła, każdemu z
osobna nikły uśmiech posyłając. Kniaź, jakby moc cała z niego
uszła, na krzesło osunął się, głowę spuścił i w ramiona
wciągnął, skurczył się w sobie i zmalał, jak żebrak przez
złośliwego przechodnia kopnięty.
-
Wyrobi się on jeszcze, nauczy - ozwał się głosem cichym,
zrezygnowanym, jakby proszącym. - Zobaczysz…
Sygryda
odpowiedziała jedynie szyderczym grymasem, którego wzgarda resztę
nadziei na pociechę z syna księciu odbierała. Nie mówili też już
więcej o tej sprawie, ku innym torom - Czechom, Rusi, Wieletom i
możliwym ich działaniom wobec zamętu w Niemczech - rozmowę
obracając.
***
Gdy
godzin wiele po północy za kniaziem Bolesławem zamknęły się
wreszcie drzwi, Świętosława siedziała jeszcze chwilę dłuższą,
w ogień buzujący w palenisku zapatrzona. Gdy w końcu głowę
podniosła, potoczyła wzrokiem pytającym, badawczym po obu swych
zaufanych, którzy zadumy królowej nie śmieli przerywać.
-
No i? Co myślicie o tym wszystkim?
Gdy
milczeli, nie spiesząc się z osądów ujawnieniem, z osobna ich
ponagliła.
-
Zbyszko? Z Hermanem miśnieńskim rozkazałam ci się poznajomić.
Jakże on ci się widzi?
-
Herman - zapytany odpowiedział od razu, słowa jednak starannie
dobierając - do ojca i stryja swego Guncelina, wam, pani, brata
przyrodniego, nie bardzo podobnym wydaje się. Nie wiem ja, czy w
przyszłości piastowskiej polityce będzie wiernym. Nie radziłbym, żeby mu kniaź przy ślubie z córką swoją Miśnię i Milsko w
lenno dawał. Niechże by posagiem kniaziówny Regelindy złoto było,
ale nie ziemia. Niech by go tam kniaź komesem osadził, ale nie
lennikiem. Lenno, jak to lenno, przy lada jakiej zawierusze od
księstwa odpaść może łacno, uniezależnić się albo na własność
Niemców przejść. A szkoda by to była wielka. Przecie to jak brama
od południowego zachodu do Wielkopolski. Łużyce, Milsko i Miśnię
Niemcom zostawić to tak, jakby sobie pętlę upleść i poprosić
ich, żeby nam na szyję założyli. Więcej, myślę ja, że nie
powinien kniaź czekać dalej na rozwój wypadków u Niemców, ale
zaraz, choćby jutro wyruszając, na Łużyce, Milsko i Miśnię
wkroczyć, ziemie na wschód od Łaby, w Ottonowym testamencie jemu
przeznaczone zaraz szybko zająć. Zawsze to z tamtego brzegu Odry
łatwiej na czas dać wsparcie Ekkehardowi, to raz. Dwa, gdyby co nie
po naszej myśli poszło i nie Ekkehard zwyciężył… To czy książę
szwabski czy bawarski wygra, nam to za jedno. Bo obaj oni tak kniazia
Bolesława miłują, że który by cesarzem nie ostał, to dzień po
koronacji na Polan ruszy. A z Polany skończywszy, jeśli zębów
wszystkich nie straci, to zaraz i Danię kąsać zacznie, bo takoż
samo ją miłują. Bo wisi duńska siła morska nad niemieckim
wybrzeżem jako ten topór kata. Tedy nie czekać nam, kto zwycięży,
a co prędzej zająć, ile można. Gdy Ekkehard koronowany będzie,
Ottona testament potwierdzi przecie i pokój wtedy pewny. Ale gdyby
co źle poszło… Zawszeć to lepiej na tamtym brzegu Odry się
okopać. Zawszeć to lepiej, żeby cudzą ziemię wojną pustoszyć,
niż własną. Zawszeć to lepiej, żeby to Miśnia, Strzała i
Naumburg płonęły, niż Głogów, Międzyrzecz i Poznań, o
Roskilde nie wspominając.
Od
dłuższego już czasu królowa nieznacznie potakiwała głową. Gdy
Zbyszko zamilkł, nalała sobie miodu z dzbana do pucharu i chwilę
kołysała nim w dłoniach, wpatrując się w połyskujący, złocisty
trunek. W końcu wypiła jednym haustem, z brzękiem odstawiła pusty
kielich.
-
Ragnar? A ty co powiesz?
Jarl
siedział, w palenisko wpatrzony, jakby nieobecny, a w jego krwawymi
żyłkami poprzecinanych oczach ogień odbijał się złowrogo, niby
daleki jaki poblask pożaru w Nidaros sprzed lat czterech.
Daleko
za brzegiem Cybiny, od wschodu Ostrów Tumski opływającej,
zaróżowiła się pierwsza łuna brzasku. Na zarzecznym Ostrówku
chrapliwie zapiał pierwszy kogut, a po nim następne. Rozszczekały
się psy na poznańskim podgrodziu.
A
potem jarl odpowiedział swojej królowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz