Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

wtorek, 30 października 2012

5. Nocne rodaków rozmowy (Sygryda)


     Gdy kniaź Bolesław, wytrzeźwiawszy, wkroczył do jednej z komnat siostrze swojej przydzielonych, zobaczył Świętosławę, opierającą się o masywne obmurowanie paleniska i rozprawiającą z tym jej Duńczykiem, który wyglądał na szaleńca. Bolesławowi się zresztą w całej tej scenie coś nie podobało, choć nie umiałby powiedzieć, co dokładnie. Może to wzrok, niby służalczy, a jednak intrygujący, który wiking w królową wbijał, może to tembr jej głosu, całkiem inny od tego, który Bolko znał, a może lekko niestosowna poza, w jakiej stała, albo też wielce niestosowna odległość, w jakiej stał on. I obecność drugiego Sygrydy poufnika, tego Polanina, zerkającego na nich oboje wzrokiem cokolwiek ponurym, i wtrącającego co jakiś czas dwa, trzy słowa do dyskusji, wcale książęcego wrażenia nie poprawiała. Wprost przeciwnie. Z rozmowy toczonej w twardym języku ludów północy, książę nie zrozumiał nic oprócz imienia swego szwagra, Swena. To mu przypomniało o powitaniu w bramie grodowej i o tym, że dawno już miał zapytać Świętosławę o powód wizyty.
            Na widok brata Sygryda jakby otrząsnęła się, podeszła ku niemu, wskazując dwa pięknie rzeźbione i wymoszczone futrami krzesła. Duńczyk zaś cofnął się na ławę pod oknem, zajmując drugi jej koniec, naprzeciw Zbyszka, a w kniazia wbijając ponure spojrzenie przekrwionych szarych oczu. Bolesław, zaczekawszy aż siostra usiądzie, zajął drugie krzesło i odprawił służbę. Ragnar i Zbyszko, królowej tylko rozkazów nawykli słuchać, nie ruszyli się z miejsc.
     - Pomówić nam trzeba, siostrzyczko.
     - Trzeba, Bolko.
     - Tedy ludzi odpraw.
     - Zbędnych odprawiłam. Ci mogą zostać i przy nich mówić można, jakbyśmy dwoje jeno byli.
            Książę, choć nie do końca z obrotu sprawy zadowolony, wzruszył ramionami.
     - Nie mówiłaś mi jeszcze, siostrzyczko, co to się stało, że gościć cię u siebie mogę.
     - Sądziłam, że od pilniejszych spraw zaczniemy. Ale skoro taka twoja wola…

***

            Chociaż śniegi stopniały i lód puścił, pod koniec lutego w Roskilde wciąż wiało chłodem, a komnat zamkowych nie szło nagrzać. Na zewnątrz strażnicy poowijani płaszczami marzyli o tym, by znaleźć się za dającymi ochronę od wiatru murami zamku, w komnatach i izbach ocieplanych wielkimi, kutymi w ścianie paleniskami. Służba zaś zamkowa marzyła o tym, by znaleźć się na zewnątrz, choćby na chłoście wiatru i deszczu, ale z dala od burzy, jaka zawisła nad komnatami.
            Wszyscy co do jednego woleliby, żeby królowa ich, Najjaśniejsza Pani, krzyczała, ciskała się, darła szaty, biła pachołków i robiła awanturę za awanturą zwykłym niewieścim obyczajem. Wszystkich przerażał lodowaty spokój królowej Sygrydy, zwanej nie bez powodu Storradą. Albowiem wszyscy wiedzieli, do czego taki spokój prowadzi. Do twardej jak skała, zimnej jak morska woda i ostrej jak głownia miecza nienawiści i zemsty „piastowskiej wilczycy”, jak zwali ją mniej przychylni, głównie norwescy, skaldowie. Nieliczni pamiętali ją tak spokojną w wirze walki o sukcesję szwedzką po Eryku Zwycięskim. Walki, w której głowy położyło bez mała sześćdziesięciu lokalnych książąt, hovdingów i jarlów, twardych i bitnych wikingów, a którą przetrwała i wyszła z niej zwycięsko ona jedna, syna iście, jak wilczyca szczenię, ochraniająca. Wielu pamiętało ją tak spokojną na czele osławionej już jej własnej drużyny, w największym ogniu walk z Wieletami. Wszyscy pamiętali ją tak spokojną, planującą dokładnie koalicję przeciw Olafowi Tryggvasonowi, pociągającą za wszystkie jej sznurki i dowodzącą drakkarem „Midgardsormen” pod Svolder.
            Powszechnie sądzono, że małżeństwo Sygrydy Storrady i uczulonego na punkcie własnej męskiej dumy Swena Widłobrodego niezbyt długo będzie szczęśliwe. Można się było spodziewać, że król nie będzie ani zbyt dobrze, ani zbyt długo znosił konkurencji w postaci własnej żony. Że nie zniesie tego, iż przewyższała go i w zdolnościach przywódczych i w krwiożerczości, iście wilczej. Tego, że jego własni wojowie woleli pływać pod rozkazami jej, niewiasty w końcu, niż swego króla. A nawet i tego, że to ona była faktycznym dowódcą pod Svolder i że to jej zwycięstwo nad Tryggvasonem autorzy sag opiewali. Swen zdecydowanie wolałby kobietę, która byłaby odpoczynkiem dla wojownika, od kobiety, która była dla niego wyzwaniem. Nikt nie miał również wątpliwości, że Sygryda z kolei usadzić się w zamku z kądzielą w rękach nie pozwoli. Że mężowskie gorzkie żale i zawiedzione ambicje będzie lekceważyć. Ani też, że nie ścierpi, gdy małżonek do łożnicy bardziej posłuszną i w jego majestat zapatrzoną niewiastę weźmie.
            Świętosława awantury nie zrobiła, jedynie raz jeden, z owym lodowatym spokojem oświadczyła, że dziewka o imieniu Thyra, którą Swen nałożnicą swoją uczynił, ma zniknąć, albo też ona sama sprawi, by znikła. Widłobrody, na to tylko czekając, rozsierdzony wielce, cały żal swój wykrzyczał, na służbę ni wojów obecność się nie oglądając, na koniec zaś dodając jeszcze i groźbę, jak głębokie są wody Ore-Sundu.
     - Spróbuj. - Królowa uśmiechnęła z ironią. - Tylko spróbuj. A łodzie z wojami brata mego w dziesięć dni tu będą. A za dni jedenaście twój szkielet ryby będę obgryzały obok Tryggvasonowego.
            Swen, świadom słuszności jej słów, pojął w tej chwili, że przegrał. W oczach mu pociemniało, a bezradna wściekłość zalała żyły. Nie myśląc już nic i nic już prócz złości nie czując, zamierzył się do ciosu. Sygryda stała przed nim, o krok, nieporuszona. Kątem oka dostrzegła, jak dłonie trzymających wartę w komnacie wojów wędrują za pasy, ku rękojeściom mieczy i toporów. Wyszczerzyła się w uśmiechu, tyleż pogardliwym, co drapieżnym, bliżej jeszcze do niego przysunęła.
     - No dalej - wysyczała. - Uderz mnie. Zrób to. Uderz mnie, a brata wojów nie będę nawet potrzebowała, bo twoich własnych mi stanie.
            Swen, twarz dłońmi zakrywszy, oddalił się, Sygryda zaś zwołała do siebie królewską radę.
            Panowie z rady, by kryzys zażegnać i sąsiadów niemieckich wojną domową nie ucieszyć, radzili, aby królowa na czas jakiś wyjechała, synów jeno, jako prawych i - w nadziejach wszystkich - rychłych dziedziców ostawiając. Wysłuchawszy, Świętosława odprawiła ich, z dwójką swoich przybocznych tylko w komnacie zostając. Chodziła długo od ściany do ściany, w końcu dłoń oparła o ryte ozdobnie w kamieniu zwieńczenie paleniska, na dłoni zaś oparła czoło.
     - Radźcie.
     - Pani - pierwszy ozwał się Polanin, oczy ciemne, jakby martwe, od paleniska odrywając i ku królowej kierując - słusznie panowie z rady mówią. Wyjechać trzeba ci, pani. Ale nie samej, tylko z drużyną, z mocą taką, by jako banita po dworach obcych się nie tułać, a szacunek mieć i wszędzie chętnie być widzianą, a w razie potrzeby jakiej, jeszcze królowi zagrożeniem być.
     - A Kanut, Harald? Zostawić ich tu? Przecie ta dziewka też może mu synów dać.
     - Pani, Swen jest głupi, ale nie szalony. I nie jest młody już. Nim on zemrze, syn jaki nowy nie osiągnie wieku męskiego, a synowi byle dziewki z podgrodzia kto da posłuch i wsparcie? A za twoimi synami, pani, prócz ciebie i brata twego, wszystkie rody duńskie staną. Każdy woj, który choć raz z tobą, pani, pływał. Usunąć ich Swen nie ośmieli się. Bo wie doskonale, że śmiercią długą i bolesną by wtedy konał. Swena zabraknie, wtedy ty, pani, z drużyną do synów wrócisz.
     - Ragnar?
Jarl, nieporuszony, począł rozważać sytuację, która groziła krwawym konfliktem i szeroką pożaru łuną nad całym krajem. Wiedział dobrze, że nic innego niźli wyjazd z Roskilde, Najłaskawszej nie pozostawało, ale wiedząc, że Świętosława łatwo za wygraną nie da, a i ucieczką ratować się nie będzie, postanowił na bezpieczeństwo jej postawić raczej, niżeli duszę żądną walk ciągłych z łańcucha spuścić, by własny swój kraj kąsała.
     - Pani. – Przerwał ciszę po dłuższej chwili, bacząc, by czasem czego głupiego nie wyrzec bez uprzedniego rozważenia. – Pierwej zgodzić się muszę, że tutaj niczego prócz otwartego konfliktu nie ujrzymy, ale gdy opuścimy kraj, Swen niechybnie zatroszczy się, byś nie wróciła tu prędko. Trzeba ci wybrać między bezpieczeństwem dziedziców i swym własnym, a ostaniem w tym miejscu. Swen, choć człowiek głupi, ma swoich przyjaciół we grodzie i okolicach, jeśli dojdzie do czego, gotów jest wyrzec się Danii, a nawet Norwegii i do śmierci wojować, aż do ostatniego człeka jego oddziałów nie wyrżniemy. Państwo upadnie i nie będzie czym rządzić, gdy już do władzy powrócisz. O dynastii myśl, o potędze, jaką może taki konflikt zniweczyć. Jeśli zasię ta dziwka zacznie się do polityki mieszać, gotów jestem osobiście pozbawić ją głowy jako tu stoję, byś, pani, mogła bez obawy zbierać siły, by w jednym uderzeniu Swena zniszczyć, kraj w spokoju ostawiając. Walcz, pani, ale o zwycięstwo, nie zaś o takie ochłapy, jakie ci proponują.
            Cisza zaległa w komnacie taka, że tylko ponure wycie wichru na dziedzińcu i trzaskanie ognia w palenisku było słychać.
     - Dobrze. – Lodowaty spokój królowej nawet jej najbardziej zaufanym przybocznym podnosił drobne włoski na karku. – Ragnar, wybierzesz setkę z tych wojów, co by chcieli z nami odejść. Ale tylko takich, którzy już z nami pływali, których wierność i męstwo sprawdzone. Zwłaszcza zaś takich, co w Danii, jak ty, pozostać nie mogą, gdy mnie nie stanie. I takich, którzy nikogo ani niczego tu nie zostawią, co utracić by im żal było. Bo rodzinom i majątkom takich, co za mną pójdą, Swen nie przepuści. Weźmiemy mój „Midgardsormen”, za którego sterem sam staniesz i dwa inne drakkary wybierz. Ludzi do nich wedle własnego uznania przydziel, knarrów też i czeladzi ile uznasz za potrzebne, bo niczego, co moje, a synom moim niekonieczne, Swenowi zostawiać nie myślę. Pojąłeś wszystko?
     - Tak, Najjaśniejsza. – Skłonił się krótko, żołniersko, zaciśniętą pięścią uderzył się w pierś przybraną w kolczugę.
     - Zbyszko, ta dziewka ma ojca i brata.
     - Tak, pani.
     - Ma już ich nie mieć. Sama zaś niech żyje. Niech pamięta. I niech się boi.
     - Tak, pani.

***

            Książę Bolesław, opowieści siostry wysłuchawszy, długo siedział w milczeniu, snadnie coś w myślach ważąc.
     - Dobrze zrobiłaś, żeś przyjechała. Na sojuszu zerwanie ani mnie, ani Danii nie stać. – Królowa zgodnie pokiwała głową. – O synów się nie lękaj, Swen dla własnego dobra nie waży się tknąć ich, ni im uchybić. No i też jego dzieci to przecie. A ty… Ty przydasz mi się tutaj. Nie wiem, kiedy do Niemiec ruszę, ale ruszę. Ekkehard niby to syna po pomoc przysłał, ale tak jakoś, jakby zarazem i nie chciał, byśmy za szybko na Milsko ruszyli. Nie wiem ja przy tym do końca, ile w tym posłania Ekkeharda, a ile samego syna jego pomysłowości własnej. Za szybko też i wejść nie mogę, bo jeśli Herman szwabski i Henryk bawarski, nie daj to, Boże, do porozumienia z sobą by doszli, łacno by nas tedy w kleszcze mogli wziąć i od Odry odciąć. A jak raz, najlepszy mój wywiadowca zadział się gdzieś w niemieckiej ziemi i nie wraca. Myślę tedy zaczekać jeszcze, niechaj się rzecz cała na jedną lub drugą stronę wyklaruje. Ale tak czy inaczej, przecie po to, co moje, upomnieć się pójdę. Milsko, Łużyce i Miśnia, Ottonowym, świeć, Panie, nad jego duszą, testamentem mnie przeznaczone i z nich nie ustąpię. Tedy prędzej czy później na Niemców ruszym. A wielka by to była radość, w pochodzie takim mieć tę setkę, co ich przywiodłaś, ze sobą. Znam ja, siostrzyczko, wikingów twoich. Wiem ja, że setka ich za trzy setki zwykłych wojów stanie.
     - No to i będziesz miał moją drużynę. Ale pod moim dowództwem.
            Bolesław skrzywił się wyraźnie i zasępił.
     - A nie ostałabyś ty sama z córami w Poznaniu?
            Świętosława zaśmiała się drwiąco, choć niemal serdecznie.
     - Bolko, co ty myślisz, że po to ja od Swena wyjechałam, żeby w Poznaniu z kądzielą siedzieć?
     - Nie o to mi nawet idzie, że to nie przystoi, boć znam ja ciebie, iście, w ciotkę Adelajdę żeś się wdała, ale lękałbym się o ciebie, siostrzyczko.
     - Wojna to wojna, a mnie ona nie obca. Zresztą, myślisz ty, że moja drużyna, woje, którzy ze mną woleli z Danii odejść niż z królem swoim zostać, że oni właśnie, z tu obecnym jarlem Ragnarem na czele, czyich innych niż moich rozkazów by usłuchali?
            Bolesław obejrzał się niespokojnie na Duńczyka, który z kolei wpatrywał się w niego z dziwnym jakimś, wilczym jakby, błyskiem w przekrwionym szaleństwem oku.
     - Przecież możesz zginąć!
     - Mogę. I jeśli zginę, to pogrzebać masz mnie dawnym ojców obyczajem, a nie tą nową modą niemiecką. Zbyszka wtedy synom moim odeślesz na służbę i własność. A wojom moim, pod wodzą tu obecnego jarla Ragnara, wolną rękę dasz. Czy zechcą z tobą zostać, czy gdzie indziej pójść, ich to rzecz.
     - Widzę - kwaśno wtrącił książę - żeś całkiem już ostatnią wolą swoją rozporządziła. A mnie przypadnie co?
     - Sojusz mocny i trwały ze Szwecją i Danią - odparła królowa od razu, całkiem ironią brata niewzruszona. - I nad córkami mymi opieka, póki bracia ich wieku męskiego nie osiągną.
     - Pięknie.
     - Niemało to.
     - A czy ja narzekam? Chcesz, to i na Jezu Krysta mogę ci zaprzysiąc, że twoją wolę spełnię.
     - O, nie. Jego i klechów jego niemieckich z dala od tego i ode mnie trzymaj.
            Przez czas jakiś w komnacie słychać było tylko trzask drewnianych polan w palenisku przez ogień trawionych i nawoływania straży na wałach grodowych. W końcu królowa, pragnąc jedną sprawę zakończyć, by do następnej przejść, odezwała się znowu.
     - Tedy jak? Na równy mój udział w walce godzisz się? A nie, to choć z żalem, ale gdzie indziej pójdziemy. Do syna mego Olafa choćby, na Ruś, do Prusów, a nawet i do Węgrów albo Franków jakich. Woje z nas dobre, przyjmą nas wszędy chętnie i dobrze zapłacą.
     - Zostań - odrzekł Bolesław cicho, po chwili jakby poweselawszy. - Godzę się. Choć spokojny o ciebie nie będę, za to spokojny w każdej bitwie, że w dobrych rękach jest dowództwo drugiego skrzydła wojska mojego. No, toć prawie jak ojciec ze stryjem Czciborem my będziem. Rodzeństwo razem przeciw Niemcom stojące. Daj nam tak, Boże, drugiej Cedyni posmakować.
            Świętosława, uśmiechnięta krzywo, nie skomentowała braterskiej modlitwy, ku innemu bowiem problemowi myśli jej już biegły.
     - A właśnie, jak przy sprawach rodu jesteśmy, nie widzę ja nigdzie Bezpryma.
            Kniaź w jednej chwili spochmurniał, twarz od ognia odwrócił, jakby wstydził się lub lękał do czegoś siostrze przyznać.
     - Bo go i w Poznaniu nie ma. Do Italii posłałem, niech nauki pobiera, na duchownego szkoli się.
     - Bezprym?! - Królowej oczy rozwarły się szeroko najpierw w zdumieniu, następnie zaś oburzeniu. Z rzeźbionego krzesła poderwała się, zdało się, jakby wilczyca ku księciu miała rzucić się. W bezsilnej złości jednak ręce jej opadły wzdłuż ciała, by po chwili unieść się i brosz owalnych, przecudnej roboty, suknie jej spinających chwycić się, jakby Sygrydę ciężar jaki dusił. - Bezpryma ty w mnichy chcesz postrzyc?!
            Kniaź głowę ku siostrze uniósł, jakby wyzwanie jej rzucał. Przemawiał głosem spokojnym, ale obserwatorzy baczni, jakich dwóch w osobach Zbyszka i Ragnara w komnacie było, dostrzegli, jak drżą mu zbielałe dłonie, na poręczach dębowych, rzeźbionych bogato i pozłoconych, krzesła zaciśnięte.
     - A co złego w tym? Trzecie to już pokolenie nasze, które ochrzczone. Czas nam najwyższy Piasta prawdziwego księciem, ale Kościoła uczynić. W duchownym stanie jego, książęcego syna, wielka kariera czeka. W biskupy pójdzie, arcybiskupem po Radzimie zostanie, a kto wie, może i wyżej zajdzie…
            Przerwał mu śmiech Świętosławy. Złośliwy, zły i gorzki, bardziej warczenie wilczycy przypominający niż niewieści głos.
     - Bezprym. Syn twój pierworodny, który we wszystkim jest tobie podobny, który dziedzicem twoim z rodu i prawa być powinien. Piast z Piastów, i po mieczu, i po kądzieli. Bezprym. Który, jak my dwoje, miecza jest człowiek żelaznego. W którym jedna z tobą, ze mną, z ojcem, stryjem Czciborem i ciotką Adelajdą, jest natura. Piastowska. Która nie wytrzyma bezruchu, która nie zdzierży bezczynności, która bez walki i bez władzy żyć nie może i nie zechce. I ty jego chcesz klechą uczynić? On do miecza stworzony, nie do psalmów wyśpiewywania!
     - Następcą moim Mieszko będzie, to już postanowione.
     - Mieszko - prychnęła królowa pogardliwie. - Iście, bardziej mu imię stryja przyrodniego Lamberta pasuje, niż ojcowe. Jemu ty myślisz księstwo zostawić? Księstwo takie, jak to? Które trzeba czas cały pięścią w żelaznej rękawicy trzymać, bo jeśli cugli popuścisz, zaraz sąsiedzi zlecą się i jako wilcy rozdrapią. A nie sąsiedzi, to i poddani sami rozbiegną się, Pomorcy, Ślązacy, z Mazowsza i z Małej Polski zaraz bunt wzniecą i oderwą dzielnice. Takie ty księstwo chcesz zostawić… Jemu.
     - Siostra!
     - Jemu, który na konia bez pomocy siąść nie umie. Który krew ujrzawszy, jak matka swoja mdleje. Który, o sprawy księstwa zapytany, bzdury jakieś plecie, co w niemieckich i italskich księgach zapisane, a ani wie, jak grody opatrywać należy, kędy natarcie wroga iść może, skąd spyżę dla wojska brać.
     - Siostra!
     - Który dłonie ma słabe i delikatne jak dzieweczka. W których miecza utrzymać nawet nie zdoła. Któremu, iście, miast miecza albo topora tylko pióro mnisze dać do ręki. Albo i kądziel.
     - Siostra!
            Książę więcej już złośliwych przygan pod adresem ukochanego syna ukochanej swej małżonki nie zdzierżył, z krzesła porwał się i ku Sygrydzie ruszył, rękę już do uderzenia wznosząc. Na ten widok Zbyszko i Ragnar, identycznym, szybkim jak myśl ruchem położyli dłonie na rękojeściach - pierwszy sztyletu, drugi miecza, pani swojej nawet przed kniaziem bronić gotowi i na żadne czynu konsekwencje niebaczni. Wszystkich trzech mężczyzn w miejscu osadziło jedno spojrzenie królowej. Spojrzenie to samo, przed którym drżał Olaf Tryggvason, a Eryk szwedzki i Swen duński naginali wolę. To samo, na którego niemy rozkaz nie tylko setka do Polan przywiedzionej drużyny, ale i wiele setek wojów w Danii i Szwecji pozostawionych poszłoby w bój najgorszy, albo też biernie i bez słowa skargi dało sobie wnętrzności wypruć. Spojrzenie, które księża chrześcijańscy, jak diabła Sygrydy nienawidzący, szatańskim urokiem nazywali i już to wodą święconą chcieli odczyniać, już to ogniem karzącego oczyszczenia palić. Spojrzenie pewnej siebie, swym pochodzeniem się chlubiącej i swej władzy świadomej kobiety, do której przydomek Dumna, przez skaldów w sagach ukuty, już przyrósł jak drugie imię.
            Świętosława wierność i odwagę swoich przybocznych nagrodziła, każdemu z osobna nikły uśmiech posyłając. Kniaź, jakby moc cała z niego uszła, na krzesło osunął się, głowę spuścił i w ramiona wciągnął, skurczył się w sobie i zmalał, jak żebrak przez złośliwego przechodnia kopnięty.
     - Wyrobi się on jeszcze, nauczy - ozwał się głosem cichym, zrezygnowanym, jakby proszącym. - Zobaczysz…
            Sygryda odpowiedziała jedynie szyderczym grymasem, którego wzgarda resztę nadziei na pociechę z syna księciu odbierała. Nie mówili też już więcej o tej sprawie, ku innym torom - Czechom, Rusi, Wieletom i możliwym ich działaniom wobec zamętu w Niemczech - rozmowę obracając.

***

            Gdy godzin wiele po północy za kniaziem Bolesławem zamknęły się wreszcie drzwi, Świętosława siedziała jeszcze chwilę dłuższą, w ogień buzujący w palenisku zapatrzona. Gdy w końcu głowę podniosła, potoczyła wzrokiem pytającym, badawczym po obu swych zaufanych, którzy zadumy królowej nie śmieli przerywać.
     - No i? Co myślicie o tym wszystkim?
            Gdy milczeli, nie spiesząc się z osądów ujawnieniem, z osobna ich ponagliła.
     - Zbyszko? Z Hermanem miśnieńskim rozkazałam ci się poznajomić. Jakże on ci się widzi?
     - Herman - zapytany odpowiedział od razu, słowa jednak starannie dobierając - do ojca i stryja swego Guncelina, wam, pani, brata przyrodniego, nie bardzo podobnym wydaje się. Nie wiem ja, czy w przyszłości piastowskiej polityce będzie wiernym. Nie radziłbym, żeby mu kniaź przy ślubie z córką swoją Miśnię i Milsko w lenno dawał. Niechże by posagiem kniaziówny Regelindy złoto było, ale nie ziemia. Niech by go tam kniaź komesem osadził, ale nie lennikiem. Lenno, jak to lenno, przy lada jakiej zawierusze od księstwa odpaść może łacno, uniezależnić się albo na własność Niemców przejść. A szkoda by to była wielka. Przecie to jak brama od południowego zachodu do Wielkopolski. Łużyce, Milsko i Miśnię Niemcom zostawić to tak, jakby sobie pętlę upleść i poprosić ich, żeby nam na szyję założyli. Więcej, myślę ja, że nie powinien kniaź czekać dalej na rozwój wypadków u Niemców, ale zaraz, choćby jutro wyruszając, na Łużyce, Milsko i Miśnię wkroczyć, ziemie na wschód od Łaby, w Ottonowym testamencie jemu przeznaczone zaraz szybko zająć. Zawsze to z tamtego brzegu Odry łatwiej na czas dać wsparcie Ekkehardowi, to raz. Dwa, gdyby co nie po naszej myśli poszło i nie Ekkehard zwyciężył… To czy książę szwabski czy bawarski wygra, nam to za jedno. Bo obaj oni tak kniazia Bolesława miłują, że który by cesarzem nie ostał, to dzień po koronacji na Polan ruszy. A z Polany skończywszy, jeśli zębów wszystkich nie straci, to zaraz i Danię kąsać zacznie, bo takoż samo ją miłują. Bo wisi duńska siła morska nad niemieckim wybrzeżem jako ten topór kata. Tedy nie czekać nam, kto zwycięży, a co prędzej zająć, ile można. Gdy Ekkehard koronowany będzie, Ottona testament potwierdzi przecie i pokój wtedy pewny. Ale gdyby co źle poszło… Zawszeć to lepiej na tamtym brzegu Odry się okopać. Zawszeć to lepiej, żeby cudzą ziemię wojną pustoszyć, niż własną. Zawszeć to lepiej, żeby to Miśnia, Strzała i Naumburg płonęły, niż Głogów, Międzyrzecz i Poznań, o Roskilde nie wspominając.
            Od dłuższego już czasu królowa nieznacznie potakiwała głową. Gdy Zbyszko zamilkł, nalała sobie miodu z dzbana do pucharu i chwilę kołysała nim w dłoniach, wpatrując się w połyskujący, złocisty trunek. W końcu wypiła jednym haustem, z brzękiem odstawiła pusty kielich.
     - Ragnar? A ty co powiesz?
            Jarl siedział, w palenisko wpatrzony, jakby nieobecny, a w jego krwawymi żyłkami poprzecinanych oczach ogień odbijał się złowrogo, niby daleki jaki poblask pożaru w Nidaros sprzed lat czterech.
            Daleko za brzegiem Cybiny, od wschodu Ostrów Tumski opływającej, zaróżowiła się pierwsza łuna brzasku. Na zarzecznym Ostrówku chrapliwie zapiał pierwszy kogut, a po nim następne. Rozszczekały się psy na poznańskim podgrodziu.
            A potem jarl odpowiedział swojej królowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz