Akcja tej opowieści rozpoczyna się w 1002 roku, jej miejsce to ziemie polskie i ich szeroko pojęte okolice. Przypominam, że panuje nam Bolesław, przez potomnych nazwany Chrobrym.

Dawniej blog ten znajdował się pod adresem: mad-and-evil.blog.onet.pl, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zajrzyj na pasek boczny.

czwartek, 25 października 2012

1. Świętosława. Powrót do domu.

Marzec 1002 roku

***

     Ciemne wody rzeki pieniły się przy burcie i w drobnych zmarszczkach odbiegały ku brzegom, zanieść im wieść, że nurt Odry znów rozcinają ostre jak miecze kadłuby wikińskich długich łodzi bojowych. Tym razem jednak nie niosły w głąb podporządkowanego Polanom kraju łupieżczego napadu, pożogi i śmierci. Wiozły z powrotem do ojczystego Poznania królową-wdowę Szwecji, królową-małżonkę Danii, a zarazem polańską księżniczkę, córkę Mieszka, wnuczkę Siemomysła, siostrę Bolesława, kniazia tak potężnego, że sam cesarz niemiecki, młodziutki wizjoner Otto, dwa lata wcześniej odwiedzając go u grobu misjonarza Wojciecha, pragnął uhonorować koroną królewską.             
     Po siedzącej na dziobie pierwszej łodzi, otulonej płaszczem kobiecie nie było widać ani trzydziestu lat życia, ani dwóch małżeństw, ani sześciu porodów, w tym jednego podwójnego. Suknie z najcieńszej wełny okrywały sylwetkę po Piastach raczej mocną i gibką niż delikatną i wiotką, cienka złotolita opaska z kabłączkami skroniowymi nie okalała zawoju mężatki, ale odkryte włosy koloru niedojrzałej pszenicy, ciężkim warkoczem opadające na plecy. Świętosława nie dbała o to, że brak nakrycia głowy nie przystoi ani wdowie, ani mężatce. Odziedziczywszy po Piastach oprócz urody także dumę, utwierdzona w niej jeszcze przez oba swoje tytuły królewskie, zwyczajnie uważała, że jej przystoi wszystko, na co ma ochotę. Na jej bladej, gładkiej, właściwie dziewczęcej twarzy ani czas, ani trudne momentami przeżycia, ani słona morska woda, ani mroźny północny wiatr nie zdołały odcisnąć zmarszczek ni piętna. Jedynie oczy królowej zdradzały, że niejedno już oglądały. Były to oczy ciemne, poważne i skupione. Zimne, jak stal miecza. Bezlitosne, jak oczy wilka, skaczącego ofierze do gardła. Albo oczy mężczyzny, który niejedno gardło już poderżnął.             
     Oczyma tymi taksowała oba brzegi rzeki, wschodni, pomorski, włączony przez ojca do polańskiego księstwa, a szczególniej zachodni, wielecki. Co jakiś czas na horyzoncie migali konni wartownicy. Widziała, jak wstrzymywali wierzchowce, wpatrując się w jej flotyllę, jak na moment zamierali w wahaniu, czy należy zadąć w rogi na alarm. Widziała też, że po chwili napiętej obserwacji, najwyraźniej rozpoznając wyszyte na żaglu pierwszego drakkaru jej godła – piastowskiego orła i duńskiego kruka, spinali konie, by poinformować najbliższego komesa, żupana lub grododzierżcę, że coś się na północy i wschodzie szykuje, bo Sygryda zwana Dumną płynie do kraju Polan. Flotylla zresztą, choć nie największa, istotnie mogła wzbudzać lęk i podziw. Trzy smukłe drakkary, z których pierwszy, flagowy „Midgardsormen” był całkowicie uzasadnioną dumą i chlubą Świętosławy, przywodziły na myśl piękne i szlachetne łabędzie majestatycznie sunące po tafli wody w otoczeniu piskląt, jakimi zdawały się przy nich szersze i mniejsze knarry transportowe. Na wieleckim brzegu nikogo jednak nie zwodziła elegancja i piękno duńskich okrętów. Tam bowiem kojarzyły się ona raczej z krwią, wrzaskami mordowanych i odbiciami pożarów na klingach mieczy. Na wieleckim brzegu potrafiono bardzo trafnie oszacować, że trzy długie łodzie wiozą coś około setki zbrojnych wojów, zaprawionych w bojach wikingów o zapewne najgorszej możliwej sławie. Pięć knarrów z kolei sugerowało jeszcze co najmniej pół setki wszelkiego rodzaju służby i pachołków, z których każdy w chwili zagrożenia mógł okazać się niemal równie niebezpieczny. Choć więc knarry ewidentnie wyglądały na wyładowane rozlicznym i cennym dobrem, a osoba królowej na pokładzie drakkaru sugerowałaby wysoki okup, żadnemu z obserwujących defiladę okrętów Wieletów przez myśl nie przeszedł nawet pomysł ataku na flotyllę, zatrzymania jej i zdobycia łupów. Słusznie rozumowali, że co komu po łupach, gdy go zabiją. Doskonale wiedzieli, że Bolesław, potężny książę Polan, pozostający co prawda ze Związkiem Wieleckim w chwiejnym rozejmie, po uprowadzeniu bądź zabiciu siostry rozsierdziłby się tak, że z Radogoszczy kamienia na kamieniu by nie pozostawił. Biorąc to pod uwagę, Świętosława mogłaby płynąć zaledwie jednym, małym knarrem, a i tak byłaby równie bezpieczna.
     "Midgardsormen”, popychany delikatnym podmuchem wiatru od morza oraz silnymi, miarowymi pociągnięciami wioseł, płynął równo i szybko. Królowa, choć bacznie obserwująca brzegi, siedziała na dziobie spokojna i rozluźniona. Nie odwracając się, czuła wierne, ciche poparcie swoich wioślarzy, swoich wojów z tej i z pozostałych łodzi. Każdego z nich nie tylko znała z imienia, ale i o każdym wiedziała więcej, niż wiedzieli oni o sobie nawzajem. Każdy z nich pływał już z nią, walczył u jej boku lub w jej imieniu i dowiódł swej lojalności i męstwa. Każdy z tych tutaj, z tej setki wybranych, wolał pływać z nią, niż z jej mężem a swym tytularnym królem. Każdy z nich z tego czy z innych względów nie mógł w Danii pozostać i nie miał po co do niej wracać, póki Swen zwany Widłobrodym żył.             
     Świętosława myślała o tym, a w tle rozmyślań Thorkell Ulfson, jej nadworny skald, recytował poemat opiewający wielkie zwycięstwo pod Svolder, w największej bitwie morskiej, o jakiej dotąd słyszano. Zwycięstwo połączonych sił duńsko-szwedzko-polańskich nad niegodziwym i zdradzieckim Olafem Tryggvasonem, uzurpatorem na norweskim tronie, który własny lud niemożebnie dręczył, do chrześcijaństwa przymuszając, a kilka lat wstecz bezczelnie śmiał znieważyć królową Sygrydę i grozić życiu jej pierworodnego syna. Okazało się to zresztą największym błędem jego życia, bo Świętosława, jak na Piastównę przystało, o takich winach nigdy nie zapominała, a potrafiła cierpliwie wyczekiwać okazji do zemsty, w tym czasie budując swoją siłę i montując koalicję. Bezwiednie uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych dni sprzed dwóch lat zaledwie, a już taką owianych legendą. Był to uśmiech zimny i zły, jak zadowolonej z posiłku wilczycy.             
     W pewnym momencie jednak stojący u steru jarl jej drużyny, mrukliwy Vossler Asgeirsen, z powodu swej nieobliczalnej natury oraz zamiłowania do zniszczenia i pożogi zwany przez wszystkich Ragnarem, burkliwie przerwał skaldowi i nakazał ciszę, jako że flotylla wciąż posuwała się wzdłuż wrogiego brzegu. Uśmiech odwróconej Świętosławy zmienił się w lekko ironiczny. Jako jedna z niewielu osób wiedziała bowiem, że Ragnar był wnukiem obrosłego legendą norweskiego bohatera Eryka Bloodaxe, z nieprawego łoża co prawda pochodzącym, ale niewiele to zmieniało. Fakt ten sprawiał, że walcząc pod Svolder przeciw niewielkiej norweskiej flocie, czuł się dosyć nieswojo. I choć także część tejże norweskiej floty Tryggvasona opuściła, Ragnar czasem zdawał się wyrzucać sobie podniesienie miecza na swojaków i pośrednie przyczynienie się do zależności od królestwa duńskiego, w jakie Norwegia po owej pamiętnej bitwie i śmierci uzurpatora popadła. Dlatego też poematu Thorkella, choć świetnego w formie i także jego męstwo opisującego, nigdy ponury Vossler nie słuchał chętnie.             
     Za plecami Świętosławy, cicho i niepostrzeżenie jak cień, stanął wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna z nasuniętym niemal na twarz kapturem. Powszechnie wiedziano o nim właściwie tylko tyle, że zwie się Zbyszko i królowej służy wiernie odkąd przed laty, wychodząc po raz pierwszy za mąż za Eryka zwanego Zwycięskim, z kraju Polan popłynęła do Szwecji, że towarzyszył jej przez wszystkie te lata i z nią przybył następnie na duński dwór w Roskilde. Nieliczni wtajemniczeni wiedzieli także, że królowa używała Zbyszka do specjalnych, a nawet bardzo specjalnych poruczeń. Nikt jednak, z wyjątkiem samej chyba tylko Sygrydy, nie znał jego przeszłości. Zjawił się właściwie znikąd na poznańskim podgrodziu i jako wyrostek ponad swój wiek silny i do miecza, a bardziej jeszcze do sztyletu zdolny, został przyjęty w szeregi Mieszkowej drużyny. Rychło jednak wypadł z łask, gdyż za zabójstwo miał dać gardło, mimo że liczył sobie podówczas zaledwie coś koło lat trzynastu. Świętosława, która z miłosierdzia ni łaskawości nawet dzieckiem jeszcze będąc, raczej nie słynęła, ku zaskoczeniu całego dworu, wyprosiła u ojca, że podarował jej Zbyszkowe życie i przydał go do orszaku towarzyszącego jej w drodze na ślub z Erykiem w Uppsali w roku dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym wedle nowej, chrześcijańskiej rachuby dat. 
     - Pani, przed nami pola pod Cedynią. Staniemy w grodzie na nocleg?             
     Cedynia. To tu wszak, dokładnie trzydzieści lat temu, stryj Czcibor na proch i pył starł w bitwie butne niemieckie rycerstwo dwóch grafów, ojca z oblężenia wybawiając. Pierwsze to było nasze, polańskie, tak wielkie nad nimi zwycięstwo. I tylu tutaj życie położyło, by w głąb kraju ich nie puścić. 
     - Moja królowo. – Jarl Ragnar jak zwykle niemal równie niepostrzeżenie zmaterializował się obok, z kontrradą na pomysł Zbyszka. Jak zwykle. – Na co nam stawać? Lepiej płynęliby my przez noc, szybciej w koryto Warty weszli.             
     Świętosława spojrzała w jego szare oczy o przekrwionych białkach, które wpisywały się idealnie w wizerunek szaleńca, za jakiego go uważano. Mniej może dlatego, że nie mógł przeoczyć żadnej okazji do bitki, krwiożerczością dorównywał dzikim zwierzętom, a w berserkerskim szale toczył pianę z ust i odgryzał wrogom uszy i nosy, bardziej zaś dlatego, że wzorem swego dziada, zamordował własnych braci. Znaleźli się co prawda tacy, którzy twierdzili, że zbrodnię starannie zaplanował, a chorobę umysłu jedynie pozorował. Na podstawie ich oskarżeń, skazano go zresztą zaocznie na karę śmierci i przepadek mienia, jednak w obliczu ochrony, jaką jednemu ze swych najbardziej zaufanych ludzi zapewniała królowa, nikt nie ośmielił się wyroku egzekwować. Po sprawie Tryggvasona wszyscy wiedzieli już bowiem, jak kończy się zadzieranie z Sygrydą zwaną Storradą, a nikt nie wątpił, że za swoim jarlem stanęłaby murem. Ku niejakiej uldze wszystkich zainteresowanych stron, w obliczu wyjazdu królowej i jej drużyny, karę gardłową szybciutko zamieniono Vosslerowi na banicję, wykorzystując fakt dokonany.             
     Królowa, choć ufała jarlowi i rady jego sobie ceniła, nie lubiła jednak, by ktokolwiek się jej z jakimikolwiek radami napraszał niepytany. 
     - Ragnar, do steru, nierobie. Nie widzisz, że nas nurt znosi?             
     Jarl posłusznie wrócił na prawą burtę i sterując zręcznie, poprawił kurs drakkaru, mamrocząc coś pod nosem. Mogło to być „tak, moja królowo”. Ale równie dobrze mogło to być przekleństwo. 
     - Staniemy – zdecydowała.   

***               

     Cedynia nie była grodem dużym, ale za to bardzo warownym. Już na pierwszy rzut oka poznać można było, że nie została pobudowana, by rozwijać osadnictwo, wspierać rzemiosło, czy choćby sprawniej zarządzać terenem, a jedynie w jednym celu. Obronnym. Zadaniem grodu i jego załogi było strzeżenie przeprawy na Odrze, jedynej łatwej od jej ujścia na północy aż do ujścia do niej Warty. Nic dziwnego więc, że grodowa drużyna i jej wódz, a zarazem komes, należeli do najbardziej doświadczonych i walecznych wojów polańskich. Gród był także ewidentnie przygotowany na podjęcie kniaziowskiej siostry, najwyraźniej uprzedzony także przez posłańca, którego Świętosława nakazała pchnąć do Poznania jeszcze z Jomsborga. Komes Gniewomir, mężczyzna w sile wieku, z grupką przybocznych i służby wyszedł na spotkanie królowej na nadrzeczny pomost. 
     - Witamy, witamy w skromnych progach, jaśnie kneźno. Znaczy królowo. Jaśnie. Sława wam! Goście w dom, bogi… E, znaczy, bóg w dom. Ludzi waszych na podgrodziu pomieścim, znaczniejszym jeno stanie miejsca w samym grodzie. A was tedy prosim do izby, na wieczerzę. Uniżenie prosim.             
     Świętosława, widząc zmieszanie komesa, odpowiedziała łaskawie na pozdrowienie, po czym zwróciła się do swego orszaku w języku ludów północy. 
     - Inga, zaprowadź moje córki do komory i z nimi zostań. Zbyszko, za mną. A wy – potoczyła wzrokiem po swych wojach – słuchajcie. Gośćmi tu jesteśmy i sojusznikami. W bójki się nie wdawać, nie rabować, bab nie gwał… Baby gwałcić po cichu i tak, żeby nikt nie widział. – Kilku drużynników zarechotało. - Pójdziemy może rychło na Niemców, to tam sobie użyjecie. A tu, jak mi kogo na czym złapią, to sama dopilnuję, żeby dał gardło. Jasne? Ragnar, łodzie zabezpiecz, rozmieszczenia ludzi dopilnuj i wtedy też przychodź do nas.             
     Ragnar, spod oka łypiąc wrogo na Zbyszka, mruknął coś pod nosem. Mogło to być „tak, moja królowo”. Ale równie dobrze mogło to być przekleństwo. 
     Królowa podążyła za komesem, pewna, że jej polecenia zostaną wykonane, jako że nigdy nie bywało inaczej.   

***               

     Ani główna izba, ani wieczerza nie przedstawiały się królewsko. Czysto wojskowe przeznaczenie grodu tutaj było jeszcze bardziej wyraźne. Żadnych ozdób, przedmiotów zbytku, niczego, co szkoda by było w razie wrogiego napadu porzucić lub utracić. Niczego, co by zabierało miejsce, przeznaczone na przechowywanie broni i pancerzy, a także zapasów umożliwiających przetrzymanie oblężenia. Jadło przechowywano zresztą także najprostsze, które nie ulegało łatwo zepsuciu, to jest kaszę i obficie solone, twarde, suszone mięso. Jedno i drugie podano na stół w zawiesistej, słonej polewce. I nic więcej, prócz miodu, a i tego tylko jeden garniec. Coraz bardziej zażenowany komes tłumaczył się „ciężkim czasem”, „służbą” i „przydziałami”, jak zawsze niewystarczającymi. Ani królowa jednak, ani nikt z jej drużyny, której na podgrodziu podano tę samą strawę, nie zamierzał narzekać. Choć lubili dobrze zjeść i tęgo popić, sami byli przecież ludźmi wojennymi, przywykłymi na wyprawach do diety ograniczonej i niezbyt różnorodnej.
     Zbyszko jadł w milczeniu, Sygryda, zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczęła małymi łykami popijać miód z kubka. Komes wiercił oboje niespokojnym wzrokiem. 
     - Mam nadzieję, pani, że podróż minęła wam bez złej przygody? 
     - Bez. 
     - Wielety…? 
     - Spokojne. A wam nie naprzykrzają się? Wielu wartowników na ich brzegu widziałam. 
     - A to normalne u nich. Więcej oni nas boją się, niż my ich. Bywa czasem, zapędzi się który, ryby rzekomo łowiąc, na nasz brzeg. Ale nic wielkiego.             
     Na chwilę zapadło niezręczne milczenie, w którym słychać było tylko skrobanie łyżki Zbyszka o ścianki miski z polewką. Tematu, do którego poruszenia dojść musiało, Gniewomir wyraźnie unikał. W końcu Świętosława postanowiła go podjąć. 
     - A powiedzcie, komesie, jakie to ostatnie wieści z Niemiec macie?             
     Komes milczał. Chwilę mierzył ją badawczym wzrokiem, potem uciekł spojrzeniem i utkwił je w ścianie. Znów spojrzał na swoich gości. 
     - A jak ja mam co mówić, pani? – W końcu wybuchnął. – Kiedy wy tu na drakkarach wpływacie, setkę wojów albo i więcej i pewnie drugie tyle czeladzi wiodąc? A bo to ja wiem na co wam one woje? A bo to ja wiem, do czego to wam moje informacje? Na co wy mnie wypytujecie? A bo to ja wiem, co z tego przyjdzie? A bo to ja wiem, czy wy nie w zmowie z kim? A z kim? A z Wieletami, żeby daleko nie szukać. Albo z Niemcami samymi właśnie. Albo i dla Dunów sami co chcecie urwać?             
     Na te słowa wszedł do izby Ragnar. Zrozumiawszy coś tam widocznie, roześmiał się krótkim, warczącym śmiechem i mruknął coś nieartykułowanego pod nosem. Zasiadł za stołem, bezceremonialnie zagarnął do siebie miskę z polewką, zabierając ją Zbyszkowi sprzed nosa i zaczął jeść. Zbyszko przez chwilę krótką, jak mrugnięcie powieki, wyglądał, jakby chciał jarlowi skoczyć do gardła. Patrząc na niego, odezwał się jednak cicho, zwracając się po słowiańsku do komesa. 
     - Baczcie, do kogo mówicie. 
     Po czym z ostentacyjnym spokojem zaczął wyjadać suchą, nieokraszoną kaszę z drugiej miski. Gniewomir, poczerwieniały lekko, znów wbił wzrok w ścianę. Świętosława roześmiała się. 
     - Widzę, że trzeba mi się z naszej sławy cieszyć, skoro tak silnymi nas głoszą. Bardzo nas jednak, komesie, przeceniacie. Co wy uważacie, że ja bym zaledwie z setką wojów odważyła się księstwo jakiekolwiek podbijać? 
     - A jużci, że nie podbijać. Ale złupić łacno.             
     Sygryda spoważniała, rysy jej się wyostrzyły, a spojrzenie stało się twarde, jak głownia miecza. 
     - Za kogo wy mnie macie, komesie? Ja jestem córką i wnuczką kniaziów tej ziemi, na niej zrodzoną. Ja jestem Bolesławowi, kniaziowi waszemu, siostrą. Ja przez wszystkie te lata, które w obcych stronach żyłam, zawsze dobru księstwa tego służyłam. Nie pobiliście to dzięki moim Szwedom Duńczyków przed dziesięcioma laty? Nie pobiliście to z moją drużyną i moim udziałem Wieletów? Nie przez moich to handlarzy wykupił Bolesław od Prusów ciało Wojciecha, misjonarza? Nie umocniliście to Pomorza, dzięki handlu z mnie podległymi miastami? Nie było to wśród trzystu pancernych, co ich Bolesław cesarzowi na wyprawę włoską podarował, setki moich Duńczyków? Nie zwyciężyliśmy to razem pod Svolder, dwa lata temu zaledwie? Nie wróciliście to z wyprawy owej łodziami tak łupem wyładowanymi, że niemal tonęły? Co wy mniemacie, że ja bym przeciw bratu mojemu i księstwu jego miecz podniosła? To źle mniemacie, komesie. 
     - Darujcie, pani – bąknął pojednawczo, choć nie całkiem jeszcze przekonany. – Ale czas taki, że ostrożność nakazuje każdego mieć w podejrzeniu, i oczy na każdą stronę obrócone trzymać. 
     - To wam się chwali na placówce.             
     Znów zapadło milczenie. Komes w myśli rachował czas – ów samotny posłaniec z Jomsborga, który jego powiadomił o wizycie, z pewnością dopłynął do Poznania, gdyby wiadomość zaniepokoiła kniazia, to niechybnie wysłałby gońca do Cedyni z ostrzeżeniem, instrukcjami lub rozkazami. Goniec taki, płynąc z prądem na lekkiej łodzi, musiałby minionej nocy, najpóźniej zaś o świcie, dotrzeć do grodu. Nie dotarł, znaczyło to, że kniaź żadnych podejrzeń ani obiekcji nie żywi. 
     - Co tedy w Niemczech? A co już wiecie, pani? 
     - Że Otto cesarz, trzeci tego imienia, pomarł w końcu stycznia tego roku, ani chybi otruty, potomków nie pozostawiwszy. W końcu lutego do nas wieść dotarła. Ninie mamy marzec, a Niemce już się wadzą między sobą, bo pretendentów trzech. Ekkehard, krewny nasz przez matkę, największe miałby prawa i poparcie. Bardzo mu też zależy, bo margrabią jest miśnieńskim, a testament Ottona czyni Bolesława jego sukcesorom na wszystkich ziemiach na wschód od rzeki Łaby. Więc, jeśli Ekkehard tronu nie zdobędzie, to z niczym zostanie, bo ziemie jego bratu memu przypadną, a tak koroną cesarską się zadowoli. Dla nas myślę też dobrze by to było, zawsze to krewniak. Drugi jest Herman szwabski, ale ten więcej ma ambicji pustej, niż poparcia i siły. No i trzeci, co najwięcej nam zamiarów i krwi napsuć może, to Henryk bawarski, syn Kłótnika, ten kastrat, którego własny ojciec w sukienkę zakonną ubrał, żeby od władzy odsunąć. To najważniejsi, pomniejszych wszystkich książątek, co to ich u Niemców zawsze pełno, a co by się też chcieli wybić, to i nie pamiętam. Nie wiem natomiast, co działo się przez ostatnie dni, a czas mamy taki, że co dnia się wszystko zmienić może. 
     - No i zmienia się, pani. Ale żeby na dobre, to nie powiem. Henryk z Hermanem od jakichś tam brodów się wzajemnie odganiają, ale jeden i drugi oczy na Ekkeharda ma obrócone. Ekkehard zaś się mocno coś zagrożonym czuje, wszędzie spisek albo zmowę węszy, ponoć ledwie otrucia uniknął. Tak, że aż syna po pomoc do kniazia naszego posłał. Hermana, tego wiecie, co to z kniaziówną naszą Regelindą ma się żenić. Jechał tedy Herman, samotrzeć zaledwie, jakie to pięć dni temu przez Cedynię, tedy w Poznaniu zastaniecie go u kniazia pewnie. 
     - To widzę, że w sam czas tę moją setkę wojów Bolesławowi wiodę, bo się mu i przydadzą. 
     - Iście, pani. W sam czas. A przyda się pewnikiem miecz każdy jeden.             
     Świętosława pokiwała głową. Zbyszko i Ragnar, w tym jednym zgodni, jak na komendę wyszczerzyli się w drapieżnych, wilczych uśmiechach.   

***

     Resztę podróży flotylla Sygrydy odbyła nie zatrzymując się nigdzie aż do samego Poznania. Łodzie zacumowały przy pomoście po zachodniej stronie Ostrowiu Tumskiego z książęcym grodem, katedrą św. Piotra na podgrodziu i imponującym palatium książęcym z kościołem Marii Panny w samym grodzie. 
     W bramie grodowej na królową Szwecji i Danii czekała cała rodzina książęca z licznym orszakiem służby i rycerstwa. Świętosława biegła spojrzeniem od jednej twarzy do drugiej. Bolesław, Bolko, jej brat rodzony, tak bardzo do ojca podobny, cieszący się bezwzględnym posłuchem poddanych i lękiem wrogów, teraz jowialnie uśmiechający się do siostrzyczki. Emnilda, jego słowiańska żona o niemieckim imieniu, trzecia zresztą i ukochana. Równolatka i zarazem całkowite Świętosławy przeciwieństwo – delikatna, wiotka, łagodna i troskliwa, mdlejąca na widok krwi. Nigdy się zresztą nie lubiły, bo Sygryda miała jej za złe, że na rzecz swego syna doprowadziła do odsunięcia od sukcesji po Bolku jego pierworodnego i prawego dziedzica, Bezpryma, który w dodatku był Piastem także po kądzieli, jako syn Marii, a wnuk Mieszkowej siostry, zwanej przez Słowian Białą Kneginią, a przez innych Adelajdą. Bezpryma zresztą nigdzie nie było widać. Obok matki stały Bolka córki: najstarsza, czternaście lat licząca Adelajda, na cześć ciotki właśnie nazwana, chrześcijańskiemu bogu ofiarowana i już w mniszy habit obleczona, rok młodsza Regelinda, po babce ze strony matki ochrzczona, której narzeczony także się w podbramiu zmieścił i najmłodsza, siedmioletnia zaledwie Maria, nazwana tak na cześć drugiej Bolka i Świętosławy ciotki – Mlady Marii, siostry Dobrawy. Przy ojcu stał zaś syn książęcej pary, wyrostek dwunastoletni, Mieszko Lambert. Imię pierwsze, rzecz jasna, sławnego swego dziada nosił, imię drugie stryja przyrodniego, syna Ody Niemki, który pokój zawarłszy z Bolesławem, został biskupem krakowskim. Drugi syn Emnildy, na cześć młodego, a zmarłego już cesarza, Ottonem ochrzczony, dwa lata mający, popłakiwał cicho w ramionach piastunki. Za nimi kłębili się rycerze, możni i służba. Niektóre twarze Sygryda znała i rozpoznawała, innych nie. 
     - Siostrzyczko – kniaź wyszedł z orszaku i ujął dłonie królowej, bardziej familiarne powitanie obiecując z dala od gawiedzi.- Jakże miło nam, żeś nas odwiedziła. I córy, widzę, przywiozłaś! Gyda, Estrid, Świętosławka mała, powitajcie no wuja! – Wymienione kolejno: siedmiolatka, pięciolatka i czterolatka z początkowym ociąganiem, ale ostateczną radością przytuliły się do postawnego mężczyzny. – A syneczków nie przywiozłaś bratu pokazać? 
     - Nie.             
     Może to coś w głosie Świętosławy, może w jej oczach, a może w oczach Zbyszka, w usianych krwawymi żyłkami tęczówkach Ragnara, czy twarzach reszty jej drużyny sprawiło, że Bolesław spoważniał, jakby rozumiejąc. 
     - Na długo przyjechałaś? 
     - Nie wiem. 
     - Potrzebujesz zostać? – Książę spytał z łagodną miękkością, która zaskakiwała przy jego posturze i jego sławie. 
     - Tak. I ty też potrzebujesz, żebym została. Ja i moja drużyna. Prawda, Bolko? 
     - Tak.             
     Z orszaku powitalnego z pewnym wahaniem podeszła do nich Emnilda. Poufałym gestem położyła Bolesławowi drobną dłoń na ramieniu i powiedziała, zwykłym dla siebie, przymilnym głosem: 
     - Będziecie przecież mieli, mężu, czas na rozmowy. A teraz prośmy gości na ucztę. Przy naszym stole wszystkim miejsca starczy. A wy – zwróciła się do szwagierki, rzucając jednak ni to lękliwe, ni to ciekawe spojrzenia na obu jej przybocznych – musicie tęsknić za dobrym jadłem, miodem i wypoczynkiem. 
     - Prawda. Ale bardziej jeszcze za bratem moim. I rozmową. 
     - Później, gdy zostaniemy sami, o wszystkim pomówimy – szepnął kniaź, podając jej ramię i prowadząc do palatium. 
     Drużyna Świętosławy w towarzystwie orszaku Bolesława podążyła za nimi.

3 komentarze:

  1. Jako, że ze mnie mała, złośliwa wiedźma, przejdę najpierw do rzeczy:

    Trzy smukłe drakkary, z których pierwszy, flagowy „Midgardsormen” był całkowicie uzasadnioną dumą i chlubą Świętosławy, przywodziły na myśl piękne i szlachetne łabędzie majestatycznie sunące po tafli wody w otoczeniu piskląt, jakimi zdawały się przy nich szersze i mniejsze knarry transportowe.
    Bez cudzysłowu.

    Na wieleckim brzegu potrafiono bardzo trafnie oszacować, że trzy długie łodzie wiozą coś około setki zbrojny wojów, zaprawionych w bojach wikingów o zapewne najgorszej możliwej sławie.
    Nie czasami "zbrojnych"? (;

    Słusznie rozumowali, że co komu po łupach, gdy go zabiją.
    Ja bym napisała "ich"...

    Cedynia nie była grodem dużym, ale za to bardzo warownym. Już na pierwszy rzut oka poznać można było, że nie została pobudowana, by rozwijać osadnictwo, wspierać rzemiosło, czy choćby sprawniej zarządzać terenem, a jedynie w jednym celu. Obronnym.
    ...celu - obronnym.


    Ragnar, spod oka łypiąc wrogo na Zbyszka, mruknął coś pod nosem. Mogło to być „tak, moja królowo”. Ale równie dobrze mogło to być przekleństwo. Królowa podążyła za komesem, pewna, że jej polecenia zostaną wykonane, jako że nigdy nie bywało inaczej.
    Dałabym nowy akapit przed "Królowa..."

    Gyda, Estrid, Świetosławka mała, powitajcie no wuja!
    A nie Świętosławka?

    Powiem szczerze... że dalej uważam, że piszesz doskonale. I chyba mam większą chęć czytać, prawdę powiedziawszy.
    Za dużo poświęcasz uwagi wilkom. Kiedyś pisałaś, że nie rozumiesz, czemu wszyscy skupiają się na sokołach, jastrzębiach i orłach, a nie choćby na naszym myszołowie. Robisz to sami - tylko z psiurami :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tym "Midgardsormenem", to nie wiem. To nazwa własną, "imię" statku. jak ORP "Orzeł na przykład...
    Co do wilków - pewnie masz rację. Mam do nich słabość ;p.
    Aha, mam prośbę: poinformuj kogo możesz, dobrze?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mam już kontaktów, kochana :D Gdybym miała, to może... I wywal to coś spamowe, drażni mnie to.

    OdpowiedzUsuń