Ciężkie,
przytłaczające ściany otaczały ją z czterech stron. Chłodny
mur, który przez tyle lat dawał poczucie bezpieczeństwa i ukojenie, budził teraz jedynie strach. Miękkie baranie futro spoczywało na kamiennej
posadzce, otulając czule bose stopy, którymi po nim stąpała od
ciężkich drzwi do okien, za którymi roztaczał się widok na
ogrody.
Drzewa
starały się dorównać wzrostem najwyższym wieżom, a nie mogły
sięgnąć nawet jej okna. Doprawdy, trudny cel sobie obrały.
Zielone liście chroniły przed słońcem, otaczając alejki cieniem.
Jakże chciała się tam znaleźć, kroczyć dróżką, nad sobą
mieć konary, czuć słodki zapach kwitnących wiśni, słyszeć
świergot wróbli!
Zamknęła
oczy, przez chwilę czując na twarzy wiatr, słysząc szum gałązek
tańczących na podmuchach, szept wody w strumieniu, nawoływania
braci, bzyczenie owadów, mocny zapach róż. Wszystkie dźwięki
tworzyły najpiękniejszą melodię, zapachy najcudowniejsze perfumy,
a kolory najwspanialszy obraz. Jednak gdy otworzyła oczy znów
znajdowała się w swojej komnacie, otoczona ciężkimi ścianami i
wizerunkami Matki Boskiej.
Czując,
jak wypełnia ją złość kopnęła w kolumienkę łoża. Bezczelne,
nie rozsypało się w proch, tylko chamsko spowodowało ból w
palcach. Jęknęła z bezsilności i opadła na łóżko. Było za
miękkie. Nigdy się na nim nie wysypiała. Pościel była za
sztywna. Kolumny miały przerażające zdobienia. Znów zamknęła
oczy.
Chciała
dotknąć jantaru, który wisiał na rzemieniu, będącym zawsze na
jej szyi. W pierwszym odruchu spanikowała, gdy nie wyczuła
kamienia. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że przecież oddała
go jednemu z wojów królowej Sygrydy Storrady. Uśmiechnęła się,
przypominając sobie jego twarz. Ponownie zaczęła odtwarzać
wszystkie wypowiedziane przez niego słowa, jednak robiła to tak
często, że już nie wiedziała, czy sama je wymyśliła, czy
rzeczywiście je usłyszała. Gdy dochodziła do obrazu małego
domku, krzyku dziecka, zawsze pojawiał się ojciec. I tym razem nie
było inaczej. Przygryzła wargę, czując, jak łzy pod powiekami
pieką, chcąc się wydostać. Uniosła powieki, pozwalając
kropelkom potoczyć się po skroniach i zniknąć we włosach.
Patrzyła
w sufit, zastanawiając się, czy ktoś w ogóle zauważyłby jej
zniknięcie, czy ktokolwiek by się przejął z innego powodu niż
polityczny.
- Ojciec-
powiedziała na głos, nie mogąc znieść ciszy.
Od
kilku dni z nikim nie rozmawiała. Próbowała zamieniać kilka słów
ze służbą, jednak ci unikali jej i jak najszybciej starali się
ulotnić z komnat. Piastunka przychodziła tylko po to, by zaprowadzić ją
do kaplicy. Ksiądz, z którym miała kontakt, jedynie klepał z nią
modlitwy. Sambor, który nadal sterczał za drzwiami nie był zbyt
interesującym rozmówcą. Na tym polegała kara. Ograniczono jej
kontakty do minimum, wypuszczano z komnaty jedynie do kaplicy.
Musiała przyznać, że skutkowało. Sama się wyniszczała swoimi
myślami.
- Ojciec
oddał mnie do zakonu. Woli synów. Obojętna mu jestem, mam być
jedynie idealną zakonnicą, by nie psuć mu opinii - odpowiedziała
samej sobie. - Regelinda… Regelinda
wyjedzie niedługo i też zapomni. Bracia… Prawie
z nimi nie rozmawiam. Matka... Ma
za dużo na głowie, by się przejąć. Olaf? -
zapytała nieśmiało, po raz kolejny oczarowana, jak to imię
dziwnie układa się na języku.
Parsknęła
śmiechem. Łzy ponownie pociekły po skroniach. Podniosła się do
pozycji siedzącej i zaczęła zwijać ze śmiechu, trzymając za
brzuch.
- Tak,
tak… Bogowie, żeby być tak naiwnym, to trzeba mieć wybitne
zdolności. Każdemu masz tak zamiar wierzyć? - wyśmiała samą
siebie, ścierając łzy.
- Nie
każdemu…- spróbowała się bronić.
- Już
to widzę. Czemu mu?
- Bo
on… - urwała, nie wiedząc, co on takiego ma, że mu ufa.
- Bo
on pewnie teraz gwałci jakąś bogu ducha winną dziewczynkę w
krzakach?- spróbowała sobie pomóc.
- Nie -
zaprzeczyła pośpiesznie, wstając. – A gwałci? - dodała już mniej
stanowczo.
Sam
się przyznał, dokończyła już w myślach.
Ponownie
usiadła. To wszystko jest… niemożliwe. Ona nie może kochać
takiego człowieka, chociażby dlatego, że ma jakieś zasady
moralne. Wróćmy, ona wcale nie może kochać. Do cholery jest
zakonnicą! Poza tym wcale go nie zna…
Przetarła
rękawem policzki i spojrzała na swoją wiecznie palącą się
świecę. Czekała, aż zrozumie, aż Bogowie jej pomogą, aż
wyjaśnią… wiedziała jednak, że są kapryśni i prawdopodobnie
znów pozostawią ją na pastwę samej siebie. Mimo wszystko
wpatrywała się w płomień, błagając o pomoc.
Gdy
na niebie pojawiły się błyszczące promyki, a odpowiedź nie
nadeszła, jedynie większy mętlik powstał w jej głowie, osunęła
się na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Pierwszy raz w życiu poważnie,zaczęła szeptać słowa: Pater noster, qui es in
caelis, sanctificetur nomen tuum…, prosząc o zrozumienie. O
wybaczenie. O pomoc.
Długo
jednak nie trwała na klęczkach.
- Zgłupiałaś
do reszty, nie dość, że mówisz z samą sobą, to jeszcze modlisz
się do wymysłu - fuknęła do siebie, wstając.
Otrzepała
suknię i podeszła znów do okna. Ujrzała w nich kraty. Przerażona,
cofnęła się. Spojrzała ponownie. Kraty nadal były. Stała na
środku celi. Więzienia o zdobionych, drogich meblach, ścianach
dekorowanych obrazami, wybornych posiłkach, z kajdanami zwanymi
religią, kagańcem o wdzięcznej nazwie wiara, zamkach o imieniu
kultura i etykieta oraz prętach: urodzenie, wychowanie, rozsądek.
Usiadła
na dywanie i ponownie tego dnia ukryła twarz w dłoniach, pozwalając
całej sile, woli walki, o której szeptano na dworze, podobieństwu
do ciotek, ulotnić się z niej i ulecieć przez szpary w kratach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz