[Rozdział przeznaczony raczej dla osób pełnoletnich ;)]
Daleko
za brzegiem Cybiny, od wschodu Ostrów Tumski opływającej,
zaróżowiła się pierwsza łuna brzasku. Na zarzecznym Ostrówku
chrapliwie zapiał pierwszy kogut, a po nim następne. Rozszczekały
się psy na poznańskim podgrodziu.
A
potem jarl odpowiedział swojej królowej.
-
Cóż mam mówić, Pani, brat twój przemyślny jest, chce jak
najwięcej zyskać najmniejszym bodaj kosztem. Mądryś Bolesławie,
pewnie myśli teraz, ino że ja tej mądrości nie widzę, a jeno
błędy, które Zbyszko już wykazał. Winnaś, Pani, uważna być,
swoim nie ufać i zawsze własną jeno wolą się kierować. Na wojnę
iść nam trzeba, bo przecie sojusz jak był, tak jest, ale pod twoim
sztandarem i dla twojej sprawy - zakończył, nie odrywając wzroku
od tryskających skier.
Królowa
w zamyśleniu głową pokiwała.
-
Słusznie prawisz. Tak też uczynimy, krwi nie szczędząc, ni
niemieckiej, ni własnej, ale o swojej sprawie wciąż pamiętając.
Dlatego nie my pod Bolkowym dowództwem, ale woje, których nam
przyda do naszej drużyny, pod naszym pójdą. A i tych, których on
dodać nam zechce, ty, Ragnar, ocenisz i sam wybierzesz. Na twoją
rozwagę się w tej sprawie zdaję.
Nie
bez krzywego, zwycięskiego uśmiechu skierowanego do miejscowego
Zbycha, pozostała ta odpowiedź.
-
Jako rzekłaś, Pani, tak uczynię.
Skinęła
z zadowoleniem głową. Natomiast wymiana nieprzychylnych wzajem
spojrzeń przez obu jej zaufanych, nie umknęła uwagi królowej.
Inaczej jednak niż zwykle, gdy ją to gniewało, tym razem sprawiła,
że na ustach Sygrydy wykwitł dziwny jakiś i w wyrazie
nieodgadniony, nikły uśmiech. Jarl tymczasem na Zbyszka spojrzał,
czekając, rychło-li wyjdzie.
Po
chwili królowa odezwała się ponownie.
-
Zbyszko, idź i Hermana z oczu nie spuszczaj. Chcę wiedzieć, gdzie
chodzi, z kim i o czym mówi, z kim sypia, co je i ile pije.
Wszystko. Pojąłeś?
-
Tak, pani.
Skłoniwszy
się wyszedł, rzucając jeszcze wrogie i złe spojrzenie jarlowi.
Długo
Ragnar nie opuszczał swego miejsca, lecz gdy nadszedł czas ku temu,
a Zbyszko daleko był na swych zwiadach, powstał z siedziska,
miotając ostatnie spojrzenie na ogień, po czym przystąpił do
Świętosławy z miną poważną.
-
Pani – zaczął, lecz ta przerwała mu skinieniem. Zdumiona, dłoń
zatrzymała w pół gestu.
-
Tak?
-
Jeśli zezwolisz, zajmę się ludźmi. - Spuścił głowę, czekając
odpowiedzi, która miała nadejść niechybnie.
-
Zostań - odrzekła cicho, oczu od paleniska nie odrywając. - Ludzie
sami pilnować się będą. Gniew twój znają.
Zacisnął
zęby, nic nie rzekłszy w odpowiedzi. Jego ciężkie kroki
skierowały się w miejsce uprzednie, a oczy powróciły do
spoglądania w ogień, iskrzący się ostrym płomieniem między
suchymi drwami.
-
Ogień. Lubię patrzeć w ogień. - Sygryda mówiła ni to do niego,
ni do siebie. - Ogień paleniska, ogień stosu pogrzebowego. Ogień
płonącej halli lub kościoła. Ty ludzi paliłeś. Ja ludzi
paliłam. Mówią klechy niemieckie, że po śmierci nas za to palić
wiecznym ogniem będą. Niech palą. Ogień mi nie straszny. Ja na
stosie pogrzebowym spłonąć chcę, a nie w ziemi gnić.
Niedługo
usiedział, bo zaraz wstał, zaciskając palce na rękojeści miecza.
Żelazo wbijało się w skórę, raniąc dłoń. Odwrócił się w
kierunku Świętosławy, nad stopami swemi nie panując.
-
Wybacz mi, Pani - zdążył jeno powiedzieć, bo zaraz to ujął jej
twarz i złożył na ustach zakazany pocałunek, czym nie tyle śmierć
swą pieczętował, co wieczyste męki przyjmował.
W
pierwszej chwili zamarła i zesztywniała. W drugiej jednak zamiast,
jak każdego innego, co by się na czyn taki ważył, sztyletem go
pchnąć, uniosła twarz ku niemu i nie myśląc, co czyni, z pasją
oddała pocałunek.
Przeklinał
się w duchu, że ważył się popełnić czyn tak plugawy, lecz z
każdą chwilą, gdy chciał przerwać, bardziej jeno pragnął jej
ust i ciała. Zaprawdę, nie mylili się ci, co wołali go
"Szalonym".
Choć
z trudem i żalem, oderwała w końcu usta od jego warg i wyzwoliła
się z uścisku. Wtenczas w oczach jego ujrzała odbicie płomieni
paleniska. A może był to odblask ognia w Nidaros? A choćby
i samego piekła płomienie, pomyślała.
-
Drzwi, szaleńcze. Podeprzyj czym drzwi.
Dwa
razy powtarzać nie trza było, wystarczyła ledwie chwila, by dębowa
ława wątłe drzwi podparła, drogę wstępu zagradzając.
-
Co my robimy? - wyszeptał przystępując kilka kroków, ku
Sygrydzie.
-
Czy to ważne? - szepnęła, nim wpiła się znów chciwie w jego
usta.
Nieważne
to było, bo po cóż martwić się o jutro, jeśli dziś jest tak
wyraźne? Jedna z jego dłoni zniweczyła warkocz, w którym jej
włosy trwały związane, druga zaś ujęła ją, aby zbliżyła się
ku niemu śmielej niż kiedykolwiek. Poddała się z lubością
szorstkiej pieszczocie, z wierzchniej sukni duńskiego kroju się z
jego pomocą wyzwalając. Nie zabrało wiele czasu by wśród
pocałunków i ponagleń drugą z sukien w kąt rzucić, ku
towarzystwu innych ubrań, o tak wyrafinowanych zdobieniach, że w
kraju tym zacofanym jeno snem zmyślnym się zdawały. W samym tylko
gieźle z płótna najprzedniejszego, bielonego, a tak cienkiego, że
jak mgła delikatna zdawało się, zostawszy, niecierpliwymi dłońmi
tuniki, koszuli i reszty odzienia go pozbawiła.
Schwycił
ją w talii i niby dziecko, lekko przeniósł do łoża. Przywarła
do niego, pocałunkami nie tylko usta jego i twarz, ale i pierś
obnażoną, dawnymi bliznami poznaczoną, z zawieszonym na niej
mjollnirem, obsypując. Pchnął ją na poduszki, pieszczotom jej się
poddając, Sygryda zaś przyciągnęła go do siebie niecierpliwie.
Całował
linię jej szyi, a później, giezło zdejmując, wzdłuż obojczyka
ku krągłym piersiom zmierzając, a samemu jako ona się
niecierpliwiąc, bez dalszych wstępów przywarł do jej ciała.
Dreszczem przeszyta, w łuk wyprężona, usta do jęku rozchyliła, w
porę jednakże zamknął je jej, swymi nakrywając.
Zagubiona
dłoń, nie wiedział jednak, do kogo należała, zrzuciła świecę,
która zgasła uderzając o miedzianą misę z wodą, do której
przypadkiem wpadła. Zignorował to, czując jak przez ciało jego
przemknęła fala przyjemnych dreszczy, które w mgnieniu oka poczęły
rozpraszać się w każdą stronę. Uczucie to sprawiło, że ruchy
jego zdawały się być teraz znacznie śmielsze, bardziej
konsekwentne i przez to głębsze, przysparzając niemal mylnego
wrażenia, że da się wręcz wyczuć zachłanność z jego strony.
Nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
Udami
go oplutłszy, na każdy ruch jego, ciało jej spragnione odpowiadało
w rytmie samej natury odwiecznym. I byli jak Odyn i Freya, jak Perun
i Mokosz, jak Thor i Sif. A dotyk jej palców na skórze jego, męstwa
dowodzącymi bliznami poznaczonej, był lekki i delikatny jako
muśnięcia skrzydeł motyla.
Nie
czekając na jej prowokacje pochylił się nieco, przesuwając
palcami wzdłuż jej ciała, by wreszcie oddać pocałunek, po którym
jeszcze ślad nie zniknął, tym razem namiętnie, pieszcząc jej
usta raz to wargami, raz samym pocałunku nasileniem. Minęła długa
chwila, nim wreszcie oderwał się od jej warg, spoglądając w toń spojrzenia, ukrytego pod powiekami na wpół przymkniętymi.
Dłonie
w krótkich włosach jego zatopiwszy, przyciągnęła z powrotem
głowę jego do swej twarzy. Ustami dotykając warg jego, bezgłośnie
niemal wyszeptała:
-
Jesteś szalony. I ja jestem szalona.
-
Pani, oboje zatem szaleni jesteśmy, lecz w chwili tej moja to wina
jest jedynie i ja tylko na karę zasługuję. Na świętość się
targnąć, jaką jesteś, któż może jeśli nie ja głupiec. -
Zdołał tylko mruknąć, bo choć na temat jej ostatniej wypowiedzi
miał coś jeszcze do powiedzenia, postanowił zatrzymać to sobie na
inną chwilę, aby teraz nie wszczynać kłótni o to, kim na prawdę
jest człowiek na wskroś szalony.
-
Zamilcz, głupcze - odrzekła głosem od krwi w żyłach buzującej
ochrypłym i nim zdążył co odpowiedzieć, usta mu pocałunkiem
kolejnym zakryła, a dłoń jej delikatnie w dół ciała jego
pomknęła.
Zagłębił
się w jej ustach, nie myśląc już o tym, jak jego wypowiedź
zignorowała. Prawo miała ku temu, a powody też by się znalazły.
Jego dłoń zsunęła się po jej włosach, ku linii kręgosłupa,
przy którym kreślić zaczął nierówne kręgi. Sygryda zadrżała,
do piersi jego przywierając. Zaskoczyła go jej kruchość, podobnie
jak pierwsze promienie słońca przez okno nań padające. Z lubością
dłonią ślady dawnych jego walk przebiegała, wzajemnych pieszczot
się domagając. Pieścił więc jej ciało, jej włosy, jej usta ze
swymi co czas jakiś łącząc. Dotykał jej skóry, tak przyjemnie
miękkiej, tak różnej i podobnej do klingi miecza, którym zwykł
zabijać. Dłońmi kreślił znaki na jej piersiach, oddechem piętno
zostawiał na kosmykach jasnych pukli. W ramionach jego zatopiona,
nic prócz toni jego oczu szarych nie widziała i nic prócz bicia
serca jego nie słyszała, dłońmi coraz to niżej wodząc. Ragnar
oddawał to, czego pragnęła, zabierając to, co ofiarowywała,
starając się nie uszkodzić delikatnej jej postury, niemal jak do
magicznej istoty należącej.
Ni
nad rozumem, ni ciałem już nie panując, na każdy gest i ruch jego
odpowiadała, westchnień ni jęków już nie wstrzymując. By zaś w
gardle rodzący się krzyk stłumić, w ramię jego umięśnione
wgryzła się drobnymi jak perły zębami. Na nic już uwagi nie
zwracając, jeno nią się zajął, dłońmi swymi jej muskając uda,
a ustami na piersiach kuszących, przeciągłe składając pocałunki.
Zadrżała i tym mocniej do niego przywarła, jakby w ramionach jego
pragnęła skryć się przed światem całym. Obejmował ją tym
mocniej, czym bliżej niego być się zdawała, muskając jej włosy
w miłosnym szale zmierzwione, pachnące lasem iglastym i inszym
duńskim wspomnieniem. W szaleństwie, w ogniu, znów ustami po
twarzy jego błądzić zaczęła, z trudem jeno oddech łapiąc.
Każdy pocałunek znakiem odciskał się w jego pamięci, bowiem
mężczyzna wiedział dobrze, że jest to jeno chwila, co zdaje się
być snem przeklętym, bo nietrwałym, niż jawą. Dłońmi
uniesieniem roztrzepotanymi to mięła futra puszyste, jakie łoże
pokrywały, to po ciele jego od twarzy do ud błądziła.
Gdy
raz kolejny zbliżał się do niej w uniesieniu, słońce rozlało
się już jasną łuną na tle horyzontu. Zmrużyła oczy przed
słonecznymi promieniami, komnatę zalewającymi i szyję jego
ramionami oplotła i biodra uniosła, pasji jego na spotkanie
wychodząc. Słońce w oczy go raziło, więc je zmrużył, oddając
się ogniu uczucia zakazanego, który groził do mostu przybiciem i z
nim też do Danii powrotem.
W
ekstazy uniesieniu, której krzyk spił jej z ust, wyprężyła się,
po czym, całkiem bez sił już na poduszki opadła, imię jego
szepcząc i włosy krótkoostrzyżone dłońmi mierzwiąc. Opadł
obok, oddychając nierównomiernie, ze wzrokiem w strop utkwionym.
Jedynie palcami wolnej dłoni delikatnie gładził jej ramię, nie
chcąc ciszy zakłócić. Przysunęła się doń i głowę na
ramieniu jego oparła. Dłonią zaś delikatnie wodziła po brzegach
blizny na jego piersiach, jaka mu po ranie w bitwie pod Svolder
odniesionej została. Ucałował jej czoło, gdy zaś westchnęła
cicho, słodkie ciepło wciąż w ciele i we krwi krążącej czując,
swoją głowę o jej oparł, wzrok ze stropu na jej cudownej
piękności twarz przenosząc. Westchnęła znowu, po szorstkim
policzku go gładząc. W jej oczach bystro patrzących, cały świat
zdawał się odbijać, w jego zaś już nie płomienie dawno
wygasłego paleniska, lecz jasne słońca promienie.
Wtem
szelest jakiś za drzwiami dał się słyszeć. Ragnar zwrócił
spojrzenie w tamtą stronę, człowieka jakiego o podsłuchiwanie
podejrzewając. Jednego był pewien, człowiek ów nie był amatorem
w tej dziedzinie. Także coś posłyszawszy, królowa uniosła się,
po giezło sięgając. Twarz jej, przed chwilą jeszcze spokojnie
łagodna, zwykły swój wyraz twardy i czujny przybrała, a oczy
niespokojnie po komnacie i rozgardiaszu w niej panującym krążyć
poczęły. Usta zaś bezgłośnie przekleństwo szpetne
wypowiedziały.
Jarl
w krótkiej chwili zerwał się z łoża, kaftan nieopodal leżący
nakładając i pozostałych części garderoby, po kątach leżących,
szukając. Gdy wyglądał już jak człowiek z czuwania bacznego
wyrwany, uchwycił swój miecz, na królową zerkając. Pośpiesznie
suknie obie włożywszy, włosy w nieładzie rozrzucone w węzeł na
karku jeno zebrała i złotolitą opaską przewiązała, sztylet
niewielki do ręki biorąc i za plecami chowając. Tymczasem za
drzwiami wciąż ławą zastawionymi wyraźnie już słyszeć się
dały głosy podniesione, gniewne, w sporze zażarte.
Ragnar
skinął głową, widząc zacięte spojrzenie Najłaskawszej.
Bezszelestnie niby cień czy mara nikczemna, przystąpił do ławy,
którą prędkim, lecz dokładnym zarazem ruchem z powrotem ku
ścianie odstawiając, tym samym drzwi zabarykadowane zezwalając
otworzyć. Z głosów podniesionych Zbyszkowy i księcia Bolesława
poznali, jasnym jednak było, że rycerzy dwóch przynajmniej jeszcze
kniaziowi towarzyszy. Gdy na domiar jeszcze, szczęk żelaza
posłyszeli, Sygryda gestem jarlowi nakazała drzwi otworzyć. I
uczynił tak, drewniane wrota uchylając na tyle, że obaczyli
obydwoje Zbyszka ciałem swym wejście do komnaty zagradzającego, a
za nim dwóch wojaków Bolesława z nim na czele, który to ze złości
aż na twarzy poczerwieniał, dłonią Zbyszka na bok odtrącając i
niemal z Ragnarem się równając, choć tak wysoki jak Duńczyk nie
był i być już nie miał.
Chwili
jednej, jak mrugnięcie powieki krótkiej, Świętosława
potrzebowała, by sytuację pojąć i niebezpieczeństwo ocenić.
Zarazem czuła, jak w niej fala złości na brata wzbiera. Toteż,
sztyletu za plecami skrywanego nie puszczała, a ku kniaziowi twarz
zwróciła, spojrzeniem oburzenia pełnym postać jego mierząc,
gniewną udając, że spokój odpoczynku jej zakłócił i
człowiekowi na jej służbie groził.
-
Kniaziu Bolesławie, czemuż zakłócasz spokój mej pani w godzinach
tak rannych - zaczął Ragnar chłodem swego głosu mogący morze
zamrozić, a jego ostrością najtwardszy ciąć metal. Dłoń jego
nadal spoczywała na rękojeści miecza, a wzrok wpatrywał się w
postać brata królowej wzrokiem pogardliwym.
Książę,
zdumiony, w pół kroku zatrzymał się i wzroku zimnego Duńczyka
unikając, ku Sygrydzie zwrócił.
-
Cóż to ma być, pani siostro, że we własnym moim grodzie i we
własnym moim dworze, sługa twój jakiś - pogardliwie na Zbyszka
głową wskazał - niewolnik do tego, przejścia małżonce mojej i
mnie samemu wzbraniać śmie?
Królowa
nieporuszona, głosem zimnym a ostrym tak, że jak mieczem ciąć by
nim można, odrzekła:
-
Cóż to ma być, panie bracie, że w komnatach mnie przeznaczonych,
sługę mojego, którego winą jedyną, że wiernie rozkazy me
spełnia, strażą grodową szczujesz, i ledwie przed świtem progi
me opuściwszy, już spokój zakłócasz?
-
Głupiś jest czy śmierci jeno szukasz? - Wyszeptał Duńczyk,
uśmiechając się lekko, pewnie. - A może i jedno, i drugie?
Bolesław
koso nań spojrzał, ni słowa z duńskiego języka nie pojąwszy,
jednak znaczenie podejrzewał. Dłoń jego na rękojeści
miecza dojrzawszy, znów ku siostrze twarz zwrócił.
-
Nie karzesz to, pani siostro, poufnikowi swemu ręki z dala od miecza
w przytomności mej trzymać?
-
Nie, panie bracie - odrzekła od razu - póki straże twoje swoich do
pochew w mej przytomności nie schowają.
Źrenice
Ragnara trwały teraz jako dwie wąskie szpary stwora, czekającego
ataku. Kniaź zżymał się, w sobie zapieklił, jednak gestem jednym
rycerzom swoim brzeszczoty do pochew włożyć kazał.
-
Odprawże, pani siostro, tego szaleńca, zanim nieszczęście będzie.
Jednak
Ragnar czekał na znak od swej królowej, choć sercem już Bolesława
głowy pozbawiał.
-
Szaleniec ten, jak go zwiesz, panie bracie, na mój rozkaz tylko
miecza dobywa. I na mój rozkaz jeno zabija. Wierny jest jak topór
kata. I podobną ma naturę.
Ragnar
ni słowa z ich rozmowy nie rozumiał, widząc jednak, że rycerze
kniazia swe miecze pochowali i on, choć ręki odeń nie cofnął,
przyjął postawę bardziej neutralną. Czekając.
Za
plecami Bolesława widząc, że Zbyszko wciąż ciężko oddycha, a i
ramię nieznacznym gestem z krwi ociera, spytała w języku
Duńczyków, czy mu nic nie jest. Gdy krótko a żołniersko
zaprzeczył, dopiero do brata przemówiła.
-
Jakaż to, panie bracie, sprawa tak pilną była, byś z najemnikami
przemocą chciał się do komnaty mej wdzierać?
Bolesław
pod boki wsparł się. Na obu królowej przybocznych nieprzychylnie
spojrzał.
-
Ten tam, małżonki mojej wpuścić nie chciał, która z tobą
rozmawiać miała wolę.
Duńczyk,
w międzyczasie do cienia się usunąwszy, spojrzał na Bolesława
nieprzychylnie, wolną i bolesną śmierć jego zapowiadając.
-
I dobrze, że nie chciał. Wolę moją jeno wiernie spełniał. Sama
ja jemu zakazałam - nie pierwszy raz w życiu kłamstwo nad podziw
gładko przez usta jej przechodziło - by kogokolwiek do komnaty
puszczał. Nie pomnisz już może, aleśmy przecie w noc długo, do
świtania, o sprawach ważnych a trudnych rozprawiali, tedy wypocząć
chciałam.
Ragnar
mruknął coś nieartykułowanego pod nosem, bacząc na wszystko z
miną nad podziw rozumną.
-
Tak być nie może, żeby małżonka moja i abym ja sam we własnym
dworze swobodnej drogi nie miał - rzekł książę, Duńczyka
ignorując. - A jeśliś wypocząć chciała, co ten szaleniec w
komnacie robił?
Ragnar
krzywo spojrzał na Zbycha, który uśmiechał się po kątach, rękę
na ranie zaciskając.
-
Czego ten głupiec tu szuka? - Mruknął do Królowej, nie rozumiejąc
ni słowa z jego pokracznej mowy, którą władał.
Świętosława
spojrzeniem go uciszyła, a ku kniaziowi warknęła tylko:
-
Nad bezpieczeństwem moim i spokojem czuwał.
Duńczyk
wbił spojrzenie w zawziętą twarz kniazia, żadnym bodaj słowem
jego słów nie zagłuszając. W wyobraźni tworzył jednak obraz
jego zwłok za koniem ciąganych, które krwawy ślad na drogach
kraju pozostawiały. Sygryda, wzrok jarla widząc i trafnie myśli
odczytując, bratu do słowa dojść nie dała.
-
Bolko, dajże mi spokój już i wytchnienia trochę. Cokolwiek żona
twoja chciała, powiedz jej, że wieczorem z nią rada pomówię. A
teraz bądźże już łaskaw oddalić się, bym czasu trochę choć
spocząć mogła.
Kniaź
wzrokiem gniewnym wciąż i obrażonym siostrę i wojów jej
zmierzył, jednak pod królowej spojrzeniem zmiękł i ustąpił.
-
Dobrze, tedy na wieczerzy z Emnildą oczekiwać cię dopiero będziem.
A szaleńcy twoi niech miecze w pochwach trzymają.
-
I twoi - rzuciła za nim, gdy spiesznie się korytarzem wraz z
rycerzami swymi oddalał.
Chwilę
stała jeszcze milcząc, myśli i krew w żyłach wrzącą
uspokajając i czekając aż kroki całej trójki ucichną gdzieś w
dalekim skrzydle pallatium.
-
Zbyszko, do Ingi idź, niech ci ramię opatrzy.
-
Pewnaś, pani? – odrzekł, spojrzenie wściekłe jarlowi rzucając.
– A może jednak zostać powinienem, by znowu drzwi pilnować?
Zuchwalstwem
woja oburzona, oczy zmrużywszy wściekle, ku niemu ruszyła, rękę
do uderzenia w twarz wznosząc, by bezczelność ukarać. Oczekując
ciosu, ani drgnął, wzrok jeno w posadzce utkwiwszy. Świętosława
nie uderzyła go. Ręka jej opadła, gdy spojrzenie wciąż wściekłe,
po draśnięciu na jego ramieniu wciąż krwawiącym się
prześliznęło. Świadoma była, przed jakim niebezpieczeństwem ich
ochronił, choć wiedzieć musiał, co w komnacie czynią, a głowę
przed kniaziem Bolesławem ryzykował.
-
Idź, niech cię opatrzą – powiedziała, wzrok odwracając.
Na
krześle rzeźbionym z westchnieniem usiadła, dłonią po twarzy
przejechała. Zbyszko bez słowa już, skłoniwszy się jeno, z
komnaty wyszedł, Ragnara ponownie wzrokiem złym mierząc.