Kraków
- In
die cruciamenti Domini commemorationi sanctorum apostolorum Philippi
et Iacobi, ordo Danorum qui ducunt daemona pagana et diabolus inferni
Bobr flumini luminali incessit, ab latere turri Gerbertis comitis de
Falkenheim, requiescat in pace…* - Spokojny, cichy, jednostajny głos kleryka Gwidona de Roussillion,
odczytującego po łacinie list od Albinusa, altarysty w poznańskiej
katedrze i zarazem sekretarza biskupa poznańskiego Ungera,
rozbrzmiewał w komnatach kniazia Lamberta Mieszkowica, biskupa
krakowskiego, monotonnie i chłodno, niby lektura brewiarza. Niczym
groteskowa przeciwwaga kłócił się z wewnętrzną burzą w
biskupim umyśle.
Lambert
od lat gorzko przeżywał wyniesienie i sukcesy pierworodnego
Mieszkowego syna, któremu to wyniesieniu wygnanie jego, braci i
matki towarzyszyło, z którego po latach dopiero powrócił.
Powrócił zresztą tylko dzięki matki i krewnych ojca jej Dytryka
von Haldensleben przemyślności, że go do kariery duchownej
skłonili, w Kościele właśnie się budującym w młodym księstwie
prawdziwej, a od Bolka niezależnej, władzy dla Lamberta upatrując.
Z przyrodnim bratem pozornie się pojednawszy, objął Lambert
biskupstwo krakowskie, ni dnia nie spędzając inaczej, jak na
planowaniu, organizowaniu lub przedsiębraniu tajnych jakichś
działań, które by księciu Bolesławowi lub Świętosławie,
siostrze jego, a Lamberta przyrodniej i znienawidzonej, zaszkodzić
mogły. Nie były to działania łatwe, a Bolkową porywczość
znając, wykryte mogłyby życie nawet biskupa kosztować, z tym
większą jednak zajadłością, skrytością i podstępem do nich
przystępował. Niestety, jak dotąd skutków większych nie
przynosiły, a jedynie informacje gromadzić mu dozwalały. Wszystko
mogło było zmienić się na biskupa korzyść wraz z przybyciem do
Krakowa wygnanego księcia czeskiego, Bolesława Rudego, który na
zamku w gościnie osiadłszy, tamże stronników do siebie ściągał.
Wiele wspólnych celów i interesów dwaj książęta mogliby z sobą
znaleźć i razem realizować, przeszkadzał im w tym jednak wydatnie
Sobiesław Doliwa, komes krakowski, snadź przez Bolesława lub
Sygrydę tak pouczony.
Różnych
już sztuk próbował Lambert z Sobiesławem, komes okazał się
jednak być nieprzekupnym, na truciznę odpornym, dawny ich konflikt
o ziemię pamiętającym, upartym i Piastom wiernym bardziej, niźli
własnej żonie. Do sukcesów lat ostatnich mógł biskup Lambert
zaliczyć chyba tylko przekupienie i na swe usługi pozyskanie
Albinusa właśnie, sekretarza przy biskupie poznańskim Ungerze. Na
Ungera współpracę, któremu w skrytości naiwność, opieszałość,
nadmierną pobłażliwość i większe do księcia niż Kościoła
przywiązanie zarzucał, liczyć Lambert nie mógł. Albinus jednak
wiernie i gorliwie dostarczał mu informacji tak z poznańskiej
biskupiej kancelarii, jak i z poznańskiego dworu, w osobie swojej
łącząc chciwość i nienawiść z pogardą dla ludów słowiańskich
i wszelkiego pogaństwa, cechy, które biskup Lambert zawsze chętnie
we współpracownikach i stronnikach doceniał i umacniał.
-
… A to pokazało się – czytał dalej, spokojnym i monotonnym
głosem bez emocji ni wyrazu kleryk Gwidon de Roussillion – zdrada
była. Nie byli to bowiem milites Dei**, rycerze dzielni
pod wodzą grafowego syna Herberta de Falkenheim oraz rycerza
pasowanego Ruprechta de Biberstein, ale daemones damnati*** w
zbroje i hełmy przyodziani, z rycerzy grafa zdarte, których w lesie
pobili i umęczyli. Nie rycerze to byli szlachetni, lecz wilcy
zajadli. Wdarli się nikczemni przez bramę odemkniętą przez straże
niemądre, które przebraniem oszukali. Pobiwszy wartowników, na
oścież rozwarli wrota, a już za nimi wdarli się cwałem equites
cruoris bibunt****. W pół pacierza było w stanicy Duńczyków
trzy tuziny. W dwa pacierze zaś nie było w stanicy niemieckiego
rycerza ni jednego przy życiu, sam graf ze szczytu wieży rzucił
się, raczej czaszkę o kamienie roztrzaskać woląc, niźli żywym
popaść w ręce diabelskie. Atoli uznać należy, że spieszno
hordzie duńskiej było, bowiem męczeniem rycerzy się nie
zabawiali, a jeno wyrżnęli, stanicę ograbili i z dymem puścili,
na zachód w las się kierując…
Przy
odczytywaniu Albinusowego listu, w umyśle biskupa Lamberta burza
wrzała. Spełzła oto bowiem na niczym nadzieja, że Sygryda jednak
na wojnę nie ruszy, przed czym Unger, przez Albinusa poduszczony,
miał Bolesława przestrzegać. Spełzła na niczym nadzieja, że
duńska drużyna, bezczynnością znudzona, spustoszeń jakich w
kraju dokona i gniew Bolkowy na siebie ściągnie. Spełzła na
niczym także i nadzieja, że na Milsko niby psy z łańcucha
spuszczeni Duńczycy zgliszcza tam takie pozostawią, że i w sto lat
ich Bolko nie odbuduje i przychylności mieszkańców nie pozyska.
Plan, by Duńczycy na Łużyce miast tego uderzyli, musiał autorstwa
być Świętosławy, tej wilczycy szatańskiej, demonicy pogańskiej,
iście dobrze ją Albinus określił. Bolko zbyt był nań
prostolinijnym. O życie grafa tego czy innego najmniej biskup
Lambert się troszczył, na koniec jednak rozeźliło go to jeszcze, że na
niczym spełzł także i plan Gerberta von Falkenheim oraz Hermana,
margrabica miśnieńskiego, który to plan i on wspierał.
Ostatecznie
już czary goryczy dopełniał fakt, że była niedziela. Nie tylko
południe kaducznie minęło, ale zmierzchać już poczynało, a
biskup, jak to w niedzielę, dzień cały już to na sumie, już to
na inszych nabożeństwach na widok publiczny wystawionym będąc,
teraz dopiero, pod wieczór w swych komnatach mógł uraczyć się
winem. Toteż teraz raczył się znakomitym reńskim, całkiem jednak
nie doceniając ni jego wybornego smaku i bukietu, ni odblasków a
migotań fantastycznych, jakie w wypełnionym burgundowym płynem,
cudnie odlanym ze szkła italskiego kielichu ostatnie promienie
zachodzącego słońca czyniły.
Kleryk
skończył czytać i zastygł w pozie wcielonej skromności i
uniżoności, poleceń jakich od przełożonego swego czekając.
Biskup Lambert uniósł wzrok znad kielicha, co widomym było znakiem
ocknięcia się z ponurej zadumy.
-
Pojedziesz, bracie Gwidonie, z posłaniem ode mnie do biskupa Ungera
jednym i do brata Albinusa drugim. Listów im nie napiszę, bo by
jeszcze w niepowołane ręce w tym dzikim kraju popadły. Biskup
Unger niech księżnę poucza i napomina, jak wielkie potępienie i
kara Boska na ród jej i dzieci spadnie przez męża jej i siostry
jego ze Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego wojowanie.
Niechaj poucza ją, że krew ta, którą bandyci duńscy pod
chorągwią piastowską przelewają, na głowy jej dziatek padnie.
Niechaj niewiasta, jeśli jest bogobojną, męża swego z wyprawy tej
łupieżczej zawróci i do pokoju a poddania cesarstwu nakłoni. I
niechaj dziatki swe przed tą demonicą potępioną, Świętosławą,
strzeże. – Skrzywił się w uśmiechu złym biskup. – Trza nam w
tym pokoleniu zdławić tą butę i hardość piastowską, niechby
się w przyszłych pokoleniach nie odradzała. Zapamiętasz, bracie
Gwidonie? – Kleryk skinął głową, spojrzeniem flegmatycznym, bez
wyrazu i emocji całkiem, postać biskupa na wymoszczonym futrem
drewnianym krześle omiatając. – Albinusowi przekaż, żeby
umyślnego posłał do Hermana z Miśni, trzeba nam bowiem margrabica
uwiadomić, że graf z Falkenheimu ubity i pomocy teraz znikąd nie
dostanie, sam dziedzic młody musi sobie u Bolkowego boku radzić. I
jeszcze to Albinusowi powiedz, że mocniejszej trutki na tego
Doliwitę przeklętego potrzeba. A wszystko to – dodał po
niejakiej chwili ciszy – ad maiorem Dei gloriam*****.
- Ad
maiorem Dei gloriam, księże biskupie.
***
Gdzieś
na Łużycach, między Bobrem a Nysą
Niewielki
gródek na wzniesieniu płonął ogniem jasnym niczym pochodnia,
strzelając w niebo prostym i równym słupem dymu, niby modlitwa o
ratunek rozpaczliwa a nadaremna do boga chrześcijan, który ponoć
nigdy nie śpi, próśb zawsze wysłuchuje i chodzi między ludźmi.
Jeśli jednak tego dnia w gródku jacyś Bogowie byli, to raczej
Thor, Odyn, Tyr i Freya, których imion wzywali wojowie duńscy oraz
tych kilku Bogów Słowian, których najjaśniejsza pani, Sygryda, od
siebie dodawała do tej osobliwej litanii. Ogień pochłaniał już
spichrze, stajnie i stodoły, z których Duńczycy wyprowadzali w
pośpiechu inwentarz i wynosili worki z rozlicznym dobrem, płomienie
lizały wyrąbaną gdzieniegdzie palisadę oraz ściany wieży
mieszkalnej, w której ostatkiem sił broniła się przed innymi
wojami resztka obrońców. Zewsząd dochodziły krzyki atakujących i
obrońców, jęki rannych i dobijanych Niemców, wrzaski gwałconych
kobiet.
Ottar
Torfsen rozejrzał się dookoła, z uśmiechem przyglądając się
grabieży i pożodze, choć nieco złości miał na Hallgrimsena,
który jak zwykle nie mógł się opanować i zbyt wcześnie podłożył
ogień pod zabudowania, utrudniając nieco gromadzenie łupów i
uszczuplając je zapewne. Tym bardziej, że do Duńczyków
przyłączyli się chłopi okoliczni, Słowianie jak się okazało,
wiele złości mający na ród rycerski von Wellmitzów, którzy
gródek zamieszkiwali. Chłopi i owszem przydali się. Raz, że
miejsca wskazali, gdzie palisady słabiej strzeżono, dwa, że drabin
swoich dostarczyli, trzy, że w szturmie także pomagali. Nie rad był
jednak Torfsen, któremu do zebrania srebra na posag ukochanej Kadlin
Tubbedottir było spieszno, że za wolą najjaśniejszej pani, do
podziału łupów kmiotkowie mieli zostać dopuszczeni. Chwilę też
zastanawiał się, co czynić powinien, czy w grabieży wziąć
udział, czy za dziewkami jak inni pogonić, którą dopaść, na
klepisko rzucić i żądzy ulżyć, czy też atakujących wieżę
wspomóc.
Zdecydował
się w końcu na to ostatnie, raz, że dziewki już mocno przez
innych nadwerężone były i dożynano je właśnie, dwa, że łupy
świetniejsze w grodach większych sobie obiecywał, trzy, że
zwyczajnie walki mu się chciało. Rzucił się tedy w kłębowisko u
wieży, gdzie w pierwszym szeregu atakujących srożyli się królowa
i jarl. Nie po raz pierwszy z lękliwym jakimś podziwem na nich
patrzył. Jarl, berserkerskim szałem owładnięty, oczyma całkiem
krwią nabiegłymi zdawało się gromy ciskał, pianę z ust toczył,
a Niemcom, którzy pecha mieli przeciw niemu stanąć, uszy i nosy
odgryzał, wątpia wypruwał i oczy jelcem miecza wykłuwał.
Królowa, w pysznej kolczej i hełmie okularowym jako wszyscy,
bardziej świadomie a metodycznie walczyła, tak samo jednak litości,
strachu ni zmęczenia nie znając.
Wrzask
radosny, imię Thora sławiący i drugi, grozą przejęty, Krystowej
pomocy błagający, oznajmiły światu, że oto obrona wieży
załamała się, a do wnętrza jej wsypywać się poczęli woje
duńscy, krwi i łupów złaknieni. I Ottar wpadł z nimi, w sam
czas, by Gesta Geirsena, który z rany pod Krosnem odniesionej nie
całkiem jeszcze wydobrzał, przed ciosem niemieckiego miecza
niespodzianym ocalić. Kątem też oka zauważył, że gdy Duńczycy
z królową na czele resztkę rycerzy i knechtów ze środka wieży
wyżynali, panosza jakiś sądząc z szat, chyłkiem za ich plecami
zaczajony z wieży się wydostał, na zewnątrz ratunku szukając. Tu
go jednak chłopi okoliczni opadli, jako grafa von Wellmitza, pana
gródka identyfikując. Rzucili się też zaraz nań z kosami,
widłami, cepami, czym kto tam miał cios zadając, krzywdę swoją,
którą każdy mścił, przy tym w twarz mu wykrzykując, jedni córy
lub żony pohańbienie, inni syna ubicie, inni całego zboża
stratowanie, jeszcze inni ograbienie albo i z dymem chaty puszczenie.
I tak to możny graf niemiecki padł przez dawnych swych poddanych
słowiańskich ubity, czemu nie bez satysfakcji przyglądali się
osłupiali początkowo woje duńscy z królową swoją, która na
koniec słów kilka w mowie słowiańskiej wyrzekła. Coś w tym było
o sprawiedliwości, coś o pomście i coś o honorze, ale co
dokładnie, tego ni Ottar, ni żaden z wojów dokładnie nie pojął.
***
Bolesławiec
Kleryk
Gwidon de Roussillion, który z Krakowa zamiast traktem prosto przez
Sieradz i Gniezno udać się do Poznania, nadłożył drogi i ruszył
przez Opole i Wrocław do Bolesławca, siedział właśnie w izdebce
nad stajnią, którą w bolesławieckiej karczmie zajął Zbyszko i
opowiadał, kontemplując to krzywe, bielone ściany, to niski,
belkowany sufit, to nieruchomą sylwetkę słuchacza, jego twarz
większą częścią skrytą w cieniu kaptura i jego ciemne oczy,
jakby martwe.
-
Biskup Lambert znowu listów żadnych nie przesłał i nie prześle,
posłania ustne tylko. Nad wyraz ostrożnym jest. Dowodów tedy
żadnych – mówił kleryk głosem spokojnym i cichym. – Jeżeli
margrabic miśnieński Herman sam się z czym nie zdradzi przed
księciem panem, to dowodów żadnych nie będzie, że z grafem z
Falkenheimu był w zmowie. Teraz co do krakowskich spraw, to na
Sobiesława Doliwy życie biskup czyhać nie ustanie, komesa
ostrzegłem, by miał baczenie, ale to może nie starczyć. Książę
czeski wygnany całkiem już w zamku krakowskim jak udzielny książę
gospodaruje, do tego nawet przyszło, że stronnikom swoim
ziemie chciał nadawać, czemu komes Sobiesław przeciwił się, więc
i od tej strony należałoby go ubezpieczyć. I, jeśli co radzić
mogę, na tę czy inną stronę sprawę czeską rozwiązać by
trzeba, zanim nieszczęście będzie. Wiem ja, że nie teraz przecie,
ale kniaź by o tym zapominać nie powinien, a i królowa wasza na
uwadze mieć winna. Zjechał tam do Bolesława Rudego cały ród
rycerzy czeskich, co się zowią Ursines…******
-
Wrszowcy – przerwał rzeczowo Zbyszko, gościa swego spojrzeniem
źrenic martwych wiercąc.
-
Tak jest, jako rzeczecie, tak się w mowie słowiańskiej mienią,
ale wybaczcie, język mój nie dość jeszcze nawykły… Tak, tedy
owi Ursines do księcia czeskiego przybyli, którego są
małżonki braćmi i pod rozkazy jego się zaprzysięgli. A wszyscy
oni siedmiu, jak jeden mąż, na tęgich a sumienia i honoru
pozbawionych zabijaków patrzą, tedy i na tę sprawę dobrze mieć
baczenie, jeżeli taką drużynę czeski książę sobie zbiera…
Zbyszko
głową skinął, nad czymś wielce się zamyślając, aczkolwiek
oczy wciąż w kleryka utkwione trzymając. Z zadumy jakby, w której
nieświadom całkiem rękojeść sztyletu palcami muskał, wyrwało
go pytanie, jak każda wypowiedź de Roussilliona, ciche i spokojne.
-
Jako chcecie? Mam ja do Poznania z owym Lambertowym posłaniem dla
biskupa i altarysty jechać? Czy oszczędzić tego ich uszom?
-
Jedźcie – odparł po chwili zapytany. – Jedźcie, a treścią
posłań się nie martwcie. Choćby Unger księżnę dzień w dzień
nachodził, a księżna dzień w dzień posły do męża słała, już
przecie kniaź Bolesław nie może z raz obranej drogi zawrócić,
kiedy sam on na granicy stanął, przez Milczan co dnia o jej
przekroczenie proszony, a pani moja już z drużyną pod Niemczę
podchodzi. Albinusem mniej jeszcze się kłopoczcie. Moja to rzecz.
Ale wy posłanie Lambertowe wypełnić musicie, iżby was na
nieposłuszeństwie nie schwycił. I takeście nadto ujawnienie
ryzykowali, samemu komesa Sobiesława ostrzegając.
Przez
spokojną a gładką twarz kleryka przemknął uśmiech nikły, na
chwilę powagę jej rozjaśniając.
-
Nie miejcie mnie za młokosa nieostrożnego. Nie sam przecie z nim
mówiłem, ale przez zaufanych.
Zbyszko
ramionami wzruszył jeno, na znak, że to wszystko jedno. Z pozoru
zamyślił się ponownie, słuch wyczulony jednak kierując ku
gościnnym izbom karczmy, w których Herman miśnieński kwaterował,
a z których szmer kroków cichych a szybkich rozbrzmiał. Uspokoił
się jednak rychło, po straży nawoływaniach poznając, że to dwie
dziewki wszeteczne, które Herman z rycerzami na noc sobie sprosił,
z alkierza się oddalały. Utkwił znów spojrzenie tyleż martwe, co
badawcze a świdrujące w swym gościu.
-
Wdzięcznym wam jestem i pani moja wdzięczną będzie. Aliści,
dług, jaki żeście wobec mnie mieli, spłaciliście już drzewiej,
bracie – z ledwie wyczuwalną drwiną podkreślił to słowo –
Gwidonie. Nie będzie tedy chyba grubiaństwem, jeśli spytam,
dlaczegóż dalej nam służycie?
Kleryk
Gwidon de Roussillion milczał długą chwilę, uśmiechając się
znowu, nikle a łagodnie. Przymknął powieki i wspomnieniami wrócił
do upalnego lata roku 1000, którego to lata koniec świata miał
nastać, a nie nastał. Świat cały nie runął w otchłań płomieni
piekielnych i nie spłonął. Ale i tak było gorąco. Zwłaszcza w
kazamatach kolońskiej inkwizycji, w której to ogniem karzącego boskiego potępienia oczyszczano dusze bezbożnych schizmatyków,
tudzież szczypcami boskiej prawdy wydobywano zeznania wyznawców
niezwykle niebezpiecznej nowej herezji, która gdzieś z mroków ziem
wschodnich do południowej Francji przybyła i tam się zadomowiwszy,
do krain sąsiednich poczęła wysyłać emisariuszy. Najmłodszy syn
zubożałego langwedockiego rycerza, kleryk Gwidon de Roussillion,
wtedy jeszcze bon
homme*******Guilliaume
de Roussillion, miał nieszczęście doświadczyć części tortur
oraz z pozycji skutego kajdanami widza obserwować ostateczną kaźń
dwóch współbraci w wierze. Miał też niebywałe szczęście, że
zanim przyszli po niego kaci, by zaprowadzić na stos, przyszedł po
niego Zbyszko, tajemniczy Słowianin z łukiem, kołczanem pełnym
strzał i sztyletem, tym samym, którego rękojeścią się w tej
chwili bawił. Gwidon wytrzymał spojrzenie Zbyszkowych źrenic i
odpowiedział ze spokojną powagą.
-
Mylicie się, nie spłaciłem. A nawet jeśli… To mój dług wobec
was jest tylko jednym powodem. Jest jeszcze drugi.
-
Jaki?
-
Ja nieco inaczej niż biskup Lambert pojmuję chwałę Bożą.
***
Gdzieś
na Łużycach
Drużyna
duńska coraz głębiej w Marchię Łużycką wkraczała, już to w
lasy się zagłębiając, już to pola przecinając, już to, od
czasu do czasu, gródek jaki rycerski albo zameczek nieduży
obiegając. Drogę ich znaczyły słupy dymu i stada kruków i wron
padliną się pożywiających. Ani razu jednak nie wystąpili przeciw
nim słowiańscy kmiecie czy mieszkańcy podgrodzi. Jeśli nawet nie
pomagali im, jak gdzieniegdzie, gródków, stanic i kościółków
zdobywać, to za przewodników służyli, spyżę dla oddziału
dostarczali albo przynajmniej leniwą obojętność zachowywali,
nigdy jednak żaden z nich ni cienia wrogości królowej duńskiej i
jej drużynie nie okazał.
Przed
Duńczykami bowiem kroczyła trwoga, jaka umysły niemieckie
zaprzątała i nadzieja, jaka serca słowiańskie ożywiała. Za nimi
zaś szła cisza Niemców w gniewie a zemście wyrżniętych i głośna
radość Słowian oswobodzonych, a wyrównaniem rachunków
ukontentowanych. Nie szła za nimi Śmierć. Oni byli Śmiercią. Na
całych Łużycach nie było nikogo, kto byłby zdolny oprzeć się
ich sile, czy to w polu, czy za murami grodu.
Dymami
pożarów się kierując, coraz to zjawiał się przy drużynie to
wędrowny mnich podejrzany, to kupcy jacyś zamorscy, którzy
wielce niezwyczajny towar mieć musieli, skoro skorzy go byli jedynie
królowej samej z jarlem lub i w cztery oczy pokazywać, to rycerz
niemiecki, czeski, frankijski, czy Bogowie wiedzą jaki, a wątpliwej
mocno konduity, to znów ludzie całkiem niewiadomego i
nieodgadnionego stanu i pochodzenia. Wszystkich ich to łączyło, że
nie lubili by twarzom ich się kto długo przyglądał, a dopraszając
się przystępu do królowej Sygrydy, zwykle na Zbyszkowe imię się
powoływali. Przywodzić ich też kazała królowa zawsze do siebie
bez zwłoki, na miejsce ni porę dnia albo nocy nie zważając, a
pilnie posłań jakowyś wysłuchując.
***
Poznań
Altarysta
poznańskiej katedry, mnich Albinus z frankijskiego miasta Rouen
pochodzący, wysłuchawszy posłania, odprowadził swego gościa
kleryka Gwidona de Roussillion, do siedziby biskupa Ungera, którego
był osobistym sekretarzem. Wracał sam do małego acz gustownego
domku, który na podgrodziu, w bliskości katedry z łaski
kniaziowskiej otrzymał. Zmierzchało już, Albinus nie obawiał się
jednak niczego. Raz, że jako wysoko postawiony w tej śmiesznie
małej polańskiej hierarchii kościelnej dostojnik, znajdował się
pod szczególną ochroną i opieką księcia i książęcego prawa,
dwa, że poznańskie podgrodzie uspokoiło się i wyludniło znacznie
po tym, jak na wojnę wyruszyła dzika drużyna duńska oraz
niespokojni a rozwarcholeni woje polańscy. Bez obaw więc wszedł w
wąski i ciemny zaułek, by drogę sobie skrócić. Z rozbawieniem
nawet zanucił psalm, który bardzo mu do okoliczności
pasował, zmieniając przy tym zakończenie strofy na jeszcze
bardziej jego zdaniem pasujące.
-
I choćbym szedł ciemną doliną,
zła
się nie ulęknę,
albowiem
to ja jestem
największym
skurwysynem w tej dolinie…********
-
Już nie.
Albinus
zamarł, gdy z mroku zaułka odpowiedział mu jakiś głos, głęboki
i spokojny. Głos, który - mnich mógłby przysiąc - skądś znał.
Głosowi towarzyszył wysoki cień, który zastąpił mu drogę.
Altarysta szybko opanował przestrach i roześmiał się wymuszenie.
-
Zejdźże z drogi, pętaku, nie widzisz, do kogo mówisz?
-
Właśnie widzę – odpowiedział cień. I wyszedł z cienia.
Albinus wiedział już, skąd znał ten głos. Stał przed nim
skrywający twarz nasuniętym na czoło kapturem Zbyszko, niewolnik i
poufnik królowej duńskiej Sygrydy Storrady. W ciemności jarzyły
się tylko jego oczy, zimne, nieruchome i jakby martwe.
-
Zejdź mi z drogi! – rozdarł się Albinus, cokolwiek piskliwie,
tracąc resztki opanowania. – Nie ważysz się mnie tknąć,
pogański diabli pomiocie! Chroni mnie… - Krzyk zamienił się w
charkot, gdy szybki jak myśl, niemal nieuchwytny dla oka błysk
Zbyszkowego sztyletu rozharatał mu gardło.
Ręce
altarysty zatrzepotały, gdy usiłował schwycić nimi napastnika,
krew uchodziła jednak szybko i już po momencie ciało mnicha
osunęło się ciężko na ubitą ziemię zaułka.
-
Przed zemstą mej pani nie chroni nic – powiedział cicho Zbyszko,
wycierając sztylet o ciemnobrązowy, wełniany habit Franka.
Po
chwili w zaułku brzmiały już tylko ciche, oddalające się kroki
oraz radosne piski wygłodniałych szczurów, zwabionych do zwłok
zapachem kałuży ciepłej krwi.
_____
*”In
die cruciamienti Domini…” – (łac.) „W dniu męki
Pańskiej, którego przypada wspomnienie świętych apostołów
Filipa i Jakuba przekroczyła horda duńska, którą dowodzą
demonica pogańska i diabeł piekielny rzekę Bóbr graniczną pod
samą stanicą grafa Gerberta z Falkenheimu, niech spoczywa w
spokoju…”. Męczyłam się nad tym tłumaczeniem na łacinę
dobrą godzinę, ale pewnie nie jest bez wad, więc bardzo proszę,
jeśli ktoś łaciną lepiej ode mnie włada, żeby wskazał mi i
poprawił błędy ;).
**milites
Dei – (łac.) Boży bojownicy, żołnierze Boga
***daemones
damnati – (łac.) demony przeklęte
**** equites
cruoris bibunt – (łac.) rycerze (lub jeźdźcy) pijący
krew (krwiopijcy), w sensie: spragnieni krwi
*****ad
maiorem Dei gloriam – (łac.) na większą chwałę Bożą
******Ursines
– (łac.) Wrszowcy, ród możnowładców czeskich,
powiązanych różnymi i dość skomplikowanymi relacjami z
Przemyślidami i z Piastami, ostatecznie w XII wieku ci, którzy
przeżyli niepokoje w Czechach, zdecydowali się na stałe osiąść
w Polsce, gdzie się szybko spolonizowali. Później nazywani byli
także Rawitami lub Rawiczami, dali początek wielu rodom
szlacheckim, pieczętującym się herbem Rawicz („panna na
niedźwiedziu”). Ich potomkiem był chociażby (podobno) Julian
Ursyn Niemcewicz.
*******bon
homme – (langw.) „dobry człowiek”, tak określali
sami siebie katarzy (zwani też albigensami). O samym ruchu katarów
nie będę się tu rozpisywać, bo łatwo znaleźć wiele informacji
o nich.
******** I
choćbym… - nie jestem autorką tej przeróbki ;).